17 marca 2014

Łapa w obiektywie

Najpierw zobaczyłem w wizjerze cień, potem dłoń niebezpiecznie szybko zbliżającą się do obiektywu.

header - poniedzialek ze springerem

Poczułem jak tylna ścianka aparatu odciska mi się na twarzy, głową dotknąłem stojącej za mną ściany. Zdezorientowany odsunąłem aparat od oka, by zobaczyć co się stało. Gość, który to zrobił, minął mnie bez słowa. Po prostu przechodząc obok postanowił położyć mi łapę na obiektywie, lekko popchnąć i pójść dalej. To było centrum Poznania, piękne, ciepłe popołudnie skłaniające raczej do tego, by się do siebie pouśmiechać. Patrzyłem za tamtym, jak odchodzi. Miał ze czterdzieści lat, może ciut więcej. Garnitur, czyste buty, torba na laptopa, gazeta pod pachą. Żaden margines, żaden dres z wyrokami, nic z tych rzeczy. Takich gości spotykam na dworcach, jak wsiadają do pierwszej klasy Intercity. A jednak coś go pchnęło do tego, by kogoś, kto robi zdjęcia, potraktować w taki sposób. Zacząłem się zastanawiać dlaczego.

 

Często robię zdjęcia na ulicy, ale bardzo rzadko ludziom. Z reguły o świcie albo późnym wieczorem gdy ulice się wyludniają i można spokojnie popatrzeć na to co dzieje się z przestrzenią i światłem między budynkami. Gdy w kadrze pojawia mi się jakiś człowiek, to zwykle po to, by łatwiej było sobie wyobrazić skalę albo działanie architektury. Tak lubię najbardziej, mimo że żadnego odkrywania Ameryki w tym nie ma. Teraz jednak musiałem zrobić kilka klasycznych, ulicznych ujęć – z ludźmi pędzącymi w swoje strony, z miastem żyjącym swoim, naturalnym dla siebie rytmem. I od razu takie coś – łapa w obiektywie.

 

Tego dnia to nie był pierwszy raz. Kilka godzin wcześniej, na Rynku Wildeckim fotografowałem budkę z mydłem i powidłem. Ujęła mnie, bo nazwano ją toponimicznie Las Vildas. Stałem na chodniku, wokół żywego ducha. Zza pleców wyskoczyła mi nagle kobieta, właścicielka pobliskiego straganu. Zaczęła gardłować, że tak nie wolno, że ja nie mam prawa, że muszę mieć zgodę samego papieża. Próbowałem tłumaczyć, że stoję w publicznym miejscu, tak jak i Las Vildas.

– Fakt, że tego nie sfotografuję, niczego nie zmieni, to tu nadal będzie – mówiłem – każdy będzie mógł to zobaczyć tak jak i na moim zdjęciu.

– A w ryj chcesz? – proponował mi zza jej pleców syn czy mąż, ona kiwała głową pewna, że wsparcie nadejdzie, gdy tylko zechcę dyskutować dalej. Odszedłem, szkoda mi było nerwów.

Opowiadał mi kiedyś znajomy fotograf, który pracuje tylko w taki sposób, na ulicy i z ludźmi, że po każdej takiej sytuacji ma dzień z głowy.

– Łażę po mieście, ale boję się przykładać aparat do oka – mówił.

Co myśli i czuje fotograf, jest tu jednak drugorzędne. Taka robota, nie ma co załamywać rąk. Z czego jednak wynika ten sprzeciw, na który natrafiamy coraz częściej?

 

Przyjmijmy na chwilę, że ten od łapska w obiektywie był na gigancie – może było tak, że żonie powiedział „jadę do Katowic”, a wyskoczył do Poznania, może zupełnie nie do pracy, może szukał tu przygód, może nawet znalazł. Ja wyglądałem bardziej jak fotograf z gazety, mniej jak turysta, mógł się przestraszyć, że jutro będzie w internecie, w artykule o wymianie kostki brukowej na ulicy, którą fotografowałem. I nieszczęście gotowe – płacz, prawnicy, podział majątku, poniewierka. Zareagował jak umiał, trudno mieć do niego pretensje, toteż ich nie mam.

 

Tamtych od straganu zrozumieć mi trudniej. Kolesia z Placu Zbawiciela w Warszawie, który wskoczył na mnie za fotografowanie socrealistycznych budynków pojąć zupełnie nie mogę. Zaszedł mnie od tyłu, popukał w ramię, powiedział, że mnie do sądu poda, bo on sobie nie życzy, żebym fotografował w tym miejscu. Zapytałem dlaczego, przecież nie ma go w kadrze. Zaczął się wydzierać, że tak nie można i zaczął mi grozić. Chciał się nawet szarpać, ale był jednym z tych kilku nielicznych, którzy są słabsi ode mnie, więc po chwili dał sobie siana.

 

Te sytuacje są dla mnie zawsze zagadką. Bo przecież takich na gigancie od żony i agresywnych pomyleńców jest mniejszość. A obiektyw zasłaniamy, dosłownie bądź w przenośni, coraz częściej. Jasne – boimy się, że „głupio wyjdziemy”. Czasami protestując chcemy się tylko utwierdzić w tym, że mamy jeszcze jakąś kontrolę. To iluzoryczne, ale zrozumiałe. Zdjęcia nam w zasadzie nie przeszkadzają, ale lubimy pokazać, że to my rządzimy. Z tyłu głowy mamy też te wszystkie internety, pewnie trochę się boimy, że trafimy tam z naszą twarzą (albo tyłem głowy) w jakieś miejsce, w które trafić byśmy nie chcieli. Powodów, by włożyć komuś łapę w obiektyw znajdzie się pewnie jeszcze kilka. Szanuję w zasadzie wszystkie z nich. Najgorzej, gdy sprzeciw jest dla samego sprzeciwu.

 

Którekolwiek tłumaczenie nie byłoby jednak prawdziwe w Państwa przypadku. Zanim zasłonicie aparat komuś na ulicy, zastanówcie jak wiele wspaniałych dzieł fotografii nie powstałoby, gdyby ludzie uwiecznieni na zdjęciach zrobili to samo. Garry Winogrand i jego nowojorscy koledzy nie zdefiniowaliby tego, co dziś nazywamy fotografią uliczną. Eliot Erwitt nie mógłby tak wzruszająco fotografować psów i ich właścicieli, a Sebastião Salgado nie byłby w stanie opowiadać o człowieczeństwie w tak perfekcyjnie skomponowanej skali szarości. A to tylko ci najwięksi z największych, których w ostatnim czasie udało mi się opisać na łamach Xięgarni. Cała reszta, rzesze tych mniejszych, ale też utalentowanych, również nie mogłaby fotografować. Słowem, gdyby ludzie zasłaniali fotografom obiektywy, fotografia dokumentalna utraciłaby całkiem sporo ze swoich możliwości wzruszania nas i zachwycania.

 

Aparaty i kamery są już wszędzie. Fotografują i filmują cały czas, w miejscach publicznych niemalże dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Na ulicach, w tramwajach, pociągach, kawiarniach i sklepach. Kilka obiektywów więcej wokół tak naprawdę niewiele zmienia. A z obecności tych, które są zasłaniane najczęściej, może akurat wyniknąć coś dobrego.

Książki, o których pisał autor

Czytelnicy, tego artykułu oglądali także