Recenzja
Bloki w słońcu
Ursynów Pańków w niczym nie przypomina chaotycznego i bogatego w absurdy osiedla przy Alternatywy 4. Co ciekawe, w książce nie znajdziemy żadnych odniesień do Barei. Dzielnica jawi się raczej jako nie w pełni zrealizowana wizja młodych i pełnych pasji architektów. Autorka przekonuje, że w szarych realiach PRLu można było tworzyć projekty nowoczesnych kompleksów mieszkalnych, nawiązujących do historycznych przestrzeni, z rynkiem i „pieszociągami”. Jednak wiele założeń nie ujrzało światła dziennego.
Jest to przede wszystkim opowieść o ludziach, tych tworzących nową dzielnicę i tych wprowadzających się do niej. To mieszkańcy tworzyli tożsamość Ursynowa. Otwierali teatry, domy sztuki, chronili w czasie stanu wojennego. Tutaj działał także najnowocześniejszy ośrodek psychiatryczny, gdzie pacjenci uczyli się życia codziennego i przyjaźnili z opiekunami.
Autorka pisze o blokach z wielkiej płyty w sposób wyjątkowy, oddaje godność osiedlom, w których żyje według różnych szacunków od 6 do 8 milionów Polaków. Po tej lekturze pogardzane „blokowisko” traci swoją anonimowość, a staje się nieodłącznym elementem pejzażu. Jest to plastyczna i sugestywna opowieść, w której zwykłe ścieżki dla pieszych przypominają raczej strumienie górskie, place zabaw zamieniają się w Dziki Zachód z indiańskimi tipi, a niedokończone i wiecznie remontowane wejścia do metra są tajemniczymi wąwozami pełnymi przygód. Jest to opowieść raczej w kolorze sepii, bardziej widziana oczyma dziecka, niż dorosłego.
„Bloki w słońcu” w swojej formie są bliższe felietonowowi. Subiektywizm i wyolbrzymienie faktów powoduje, że lektura staje się raczej zbiorem anegdot, a nie reportażem. Opinie i odczucia autorki często zniekształcają obraz Ursynowa, jak i całej stolicy. To one narzucają narrację. Czy można stwierdzić, że „Targówek to taki Bronx, gdzie nie wjeżdża nawet policja”? Można odnieść wrażenie, że sam Ursynów przypomina inną, komunistyczną inwestycję – Nową Hutę. Język książki zaś bywa groteskowy, czasem przypomina ten z Dziennika Telewizyjnego, a czasem jest zlepkiem różnych żargonów. Nierzadko bywa przerysowany.
Czytelnik, który nawet pochodzi z Warszawy może momentami czuć się trochę zagubiony. Autorka, zapewne celowo, aż do ostatniego rozdziału nie określa geograficznie przestrzeni, którą opisuje. Jest to tym bardziej mylące, bo czasem Pańków podróżuje na Kabaty czy Imielin, a nawet pobliski Służew. A nie jest to w żadnym razie tytułowy Ursynów Północny. Gdzie się tak naprawdę znajduje? Jest to rejon, którego granicę wytycza Puławska, tor wyścigów konnych na Służewcu, aleja Rodowicza i ulica Rosoła. Z książki nie dowiemy się skąd pojawiła się taka nazwa, i dlaczego nagle w planach Ursynów przerodził się w Ursynów Północny.
Pańków, bez wątpienia, wykonała gigantyczną pracę: dziesiątki, jak nie setki godzin poświęconych na zebranie źródeł, rozmowy z mieszkańcami czy architektami i twórcami Ursynowa Północnego. W tej historii mieszają się wyznania pisarzy, artystów, raperów i skejtów. Życie codzienne mieszkańców z powodzeniem mogłoby stanowić kanwę kolejnej książki. Ich niedokończone, czasem pozbawione puenty opowieści pozostawiają niedosyt.