Recenzja
Dzienniki Kamasutry
Indie, ojczyzna Kamasutry i rytuału “sati” (samospalenia wdów). Ostatni bastion aranżowanych małżeństw, zakazujący pocałunków w miejscach publicznych, chociaż ze świątyniami pełnymi obrazów przedstawiających dewiacje seksualne bóstw. Kraj, w którym od wieków żyła tzw. trzecia płeć, hidźrowie, z oddzielnymi prawami Miejsce, gdzie mężczyzna musi płacić wysokie odszkodowanie za bezpłodność, albo trafi do więzienia. Chyba jedyne państwo, w którym Cosmopolitan pisze wyłącznie o relacjach małżeńskich. Nawet indyjska rewolucja seksualna to krok w tył, powrót do zapomnianych nauk.
„Dzienniki Kamasutry” starają się uchwycić głębokie przemiany, które targają indyjskim społeczeństwem. Bunt kobiet, które nie chcą już być “Good Indian Girl” i potulnie zgadzać się na propozycje matrymonialne wysuwane przez rodziny. Ogromne zainteresowanie pornografią, przy znikomej wiedzy o seksualności. Fala przemocy wobec dziewczyn, którą działacze konserwatywnych ruchów tłumaczą lakonicznie jako skutek emancypacji.
Sally Howard przemierza dosłownie całe Indie, od Madhja Pradeś do Ćennaju. Trafia do świętego miasta Waranesi, podduszonego dymem z krematoriów, ostatniego przystanku każdego Hindusa. A jednocześnie stolicy “aghori”, dla których seks na cmentarzu jest najwyższą formą kultu, dotarciem do Absolutu. Brytyjka w trakcie swojej wyprawy, rozmawia z kulturystami, napompowanymi sterydami, którzy modlą się do boga-małpy; spotyka się ze zdeklarowanym gejem-maharają, opiekunem trzeciej płci; poznaje przerażające podziemie indyjskiej prostytucji. Odwiedza świątynie z bóstwami w lubieżnych pozach, kluby przepełnione młodymi ludźmi naśladującymi swoich rówieśników z Zachodu, seksuologów, którzy uczą młode pary, że to nie pępek jest miejscem intymnym.
Książka miejscami jest zbyt lakoniczna, zwłaszcza, że temat jest niezwykle obszerny. Pozostawia niedosyt. Chociaż autorka odbywa podróże po całych Indiach, to tempo narracji przypomina raczej pęd typowy dla zorganizowanych wycieczek. Historia matriarchatu zostaje przedstawiona dosłownie na jednej stronie. Nie zrozumiemy dlaczego akurat w tym regionie, otoczonym przez dominujących kobieta mogła mieć pięciu mężów, nie dowiemy się jak wyglądała codzienność indyjskiej matrony. A szkoda.
Bez wątpienia, dziennikarka podjęła się niezwykle trudnego wyzwania: dokumentacji indyjskiej rewolucji seksualnej, gdzie samo słowo seks wywołuje zawstydzenie i zażenowanie na twarzy rozmówcy (mimo że w sanskrycie istnieje ponad 20 określeń oznaczających seks), a dyskusja z cudzoziemcami na ten temat budzi raczej opór. Jak umieścić w jednej książce doświadczenia społeczeństwa z jednego z najstarszych państw świata, które przez większość swego istnienia składało się z dziesiątek księstw? Jak pogodzić wiktoriańską wstydliwość ze starożytną sztuką kochania? Książka jest świetną grą wstępną dla wszystkich, którzy chcą bliżej poznać Indie. Uwodzi, czaruje jak tancerki “mohinijattam”, ale pozostawia czytelnika w zawieszeniu, w oczekiwaniu na więcej.