Recenzja
Kuba. Syndrom wyspy
Wyspa, na której wszystko jest towarem deficytowym, od kawy po seks. Tropikalna wersja realnego socjalizmu, gdzie stawia się pomniki ku czci prawdziwym rewolucjonistom, jak krowa Ubre Blanca (Białe Wymię) będąca przodowniczką udoju. Kraj, w którym przywódca regularnie wypowiada się na łamach jednej, słusznej gazety. Relikt zimnej wojny, dla którego największym wrogiem rewolucji, po USA, są Czechy i Polska.
La Mayor de Antillas, jak pisze Hinz, ma w sobie coś z magii Macondo ze Stu lat Samotności. Mieszkańcy wyspy zdają się być powiązani niewidzialną nicią pokrewieństwa, silniejszą od kontroli Wielkiego Brata. Ktokolwiek chociaż raz doświadczył niezrozumiałego uroku tropikalnego państwa, pozostaje w jego sidłach.
Książka jest świetnym zapisem słodko-gorzkich relacji autora z Kubą. Próbą rozliczenia się z emocjami, przemyśleniami i spostrzeżeniami ze wszystkich spędzonych na wyspie lat. Autor pojawia się w karaibskim kraju po raz pierwszy w latach 70. jako student iberystyki. Jest świadkiem rewolucji obyczajowej, zgoła innej od rewolucji seksualnej lat 60. Zakaz noszenia krótkich spodni, nawiązywania kontaktów z cudzoziemcami, to tylko niektóre pomysły. Nocami, młodzi spragnieni wrażeń, stoją w kolejce do zrujnowanego „hotelu”, w którym przez chwilę mogą zaznać intymności, choć kontrolowanej przez obsługę i pozostałych oczekujących. Hinz wraca na wyspę, jako korespondent PAPu. Opisuje absurdalną codzienność, w której chroniczne braki przedstawiane są przez władzę jako planowe działanie. Nieustannie balansuje na krawędzi, próbując pogodzić rzetelne dziennikarstwo z marzeniem, by pozostać jak najdłużej na Kubie. Pragnie być świadkiem historycznego momentu: upadku komunizmu w jednym z jego ostatnich bastionów.
Długoletni związek autora z wyspą kończy się raczej tragicznie. Hinz, jako radca ambasady, przez swoją działalność, zostaje uznany za persona non grata przez samego Fidela Castro. Przywódca rewolucji nie szczędzi ostrych słów na jego temat w ukochanej „Granmie”. Postać autora pojawia się także w głównym wydaniu dziennika telewizyjnego.
„Kuba. Syndrom wyspy” pozwala spojrzeć na państwo rządzone przez braci Castro z wielu perspektyw. Oczyma zwykłych obywateli jak José i Caridad, dysydentów, byłych rewolucjonistów czy kubańskich emigrantów. Najczęściej widziana, jako raj utracony. Miejsce, w którym czas wyznaczają, znane w PRL, niekończące się kolejki. Idealizm ostatecznie przegrywa z pragmatyzmem. Inną wizję snują media podległe władzy. Wybrane fragmenty z propagandowej „Granmy” nadają kolorytu całemu reportażowi, a analiza polityczna umiejscawia kraj na właściwej pozycji.
Książka jest przede wszystkim swoistą biografią samego autora. I kraju, który odcisnął piętno na całym jego dorosłym życiu. Jest świadectwem dojrzewania twórcy i starzenia się kubańskiej rewolucji, która od lat pozostaje w agonii.