Recenzja
Karabiny na pędzle, granaty na ulotki, czyli Hugo-Bader pośród Kolumbów
Hugo-Bader przyzwyczaił swoich czytelników do „szalonych” leitmotivów, jednym z których, bez wątpienia, jest przejazd autostopem całego Traktu Kołymskiego − znajdującego się w najdzikszej i najmniej dostępnej części Rosji − opisany w “Dziennikach Kołymskich”. Podobny motyw pojawia się w “Białej gorączce”, której osią narracyjną jest podróż wynajętym łazikiem z Moskwy aż do Władywostoku. Zamysł najnowszej książki Hugo-Badera, “Skuchy”, wydaje się jeszcze bardziej karkołomny, ponieważ tym razem autor nie wybiera się do serca tajgi, oddalonej o tysiące kilometrów od domu, ale bada i opisuje własne podwórko − warszawskie poletko solidarnościowej opozycji lat osiemdziesiątych. Autor przeprowadza długie rozmowy, pełne ciepła i fascynujących anegdot, z kilkunastoma przyjaciółmi, które to rozmowy czasem przybierają kształt rachunku sumienia i rozliczenia się z własną przeszłością.
Karabiny na pędzle, granaty na ulotki
Punkt wyjściowy jest prosty: Hugo-Bader przedstawia życiorysy swoich rówieśników − jak sam ich nazywa – „Kolumbów rocznik 50.”, którzy byli częścią opozycji politycznej i przyczynili się do upadku PRL-u. Oddaje obraz swojego pokolenia, które w szeregach Solidarności, przy pomocy farby drukarskiej oraz ulotek, wywalczyło inną rzeczywistość. Bada pokłosie tych wydarzeń, zwykłą codzienność ludzi, którzy dokonali niezwykłych rzeczy.
Bezpośrednie nawiązanie do „pierwszych” Kolumbów z lat dwudziestych nie jest bezcelowe. W całej książce można wyróżnić dwie płaszczyzny: obraz życia buntowników z wtedy i buntowników dzisiaj (czytaj − z lat osiemdziesiątych). Zestawienie tych, wydawałoby się siostrzanych wydarzeń i postaw, zwieńczone jest bezpośrednim pytaniem autora: “Czy dlatego, że nie jechali po krawędzi życia i zamiast przelewać krew, kręcili korbami od powielaczy? Czy w Polsce bez ofiar nie może być mitologii?”
Hugo-Bader mierzy się z tym „dziwnym” paradoksem: dlaczego bunt i pokojowa walka Solidarności, czyli jedno z niewielu powstań w historii Polski, które zakończyło się zwycięstwem, cieszy się mniejszą popularnością niż te wielkie, tragiczne, zakończone przegraną i śmiercią? Czyżby zamiana pistoletów na ulotki, a otwartej walki zbrojnej na działalność związków zawodowych, broniących praw robotników, liczy sobie mniej punktów w skali heroizmu i martyrologii?
Armia domatorów i majsterkowiczów
Najwięcej światła jupiterów historii zawsze pada na przywódców, tych na barykadach czy znajdujących się na pierwszych liniach frontu. Swój reflektor Hugo-Bader odwraca o sto osiemdziesiąt stopni i kieruje go prosto w tłum. Autor nie utożsamia Solidarności z takimi nazwiskami jak Wałęsa czy Mazowiecki, ale z całą armią niewidzialnych żołnierzy – robotników zakładów pracy oraz niższej rangi członków komitetów zakładowych. Drukarzom, powielaczom, kolporterom, konspiratorom. Zapytawszy się o ich codzienne życie w ostatniej dekadzie komuny, reporter między innymi usłyszał w odpowiedzi: “Mnie knucie zabiera średnio dwa dni w tygodniu – mówi Janek. – Przez siedem i pół roku, a tak to siedzę w chałupie, bo nie szlajam się, nie piję, do knajp nie chodzę. Domator jestem, majsterkowicz.”
Momentem, który autor uważa za przełomowy, gdy wywrotową działalność zaczyna nazywać „wojną”, było – o ironio − zniesienie stanu wojennego. Mimo wszechobecnej konspiracji i powszechnych aresztowań, podkreśla inny wymiar tego konfliktu i uczestnictwa w nim: “Imię, nazwisko, wiek, zawód i ksywa. Pseudonimy mieli ci z tamtej wojny, na której można było zginąć. Ta wojna jest jaruzelska. Pokraczna, niepoważna, pszenno-buraczana, bimbrowo-salcesonowa, kiszkowata bez szabel, lanc, stenów, pancerfaustów, wyroków śmierci.”
… and (in)justice for all.
Najciekawsze i najbardziej emocjonalne części “Skuchy”, to te pozornie spokojne, nudne. Rozmówcy częstują autora kawą i herbatą w salonach, pieklą się w kuchniach, bo reportażysta nie chce zjeść sałatki. Siedzą w różnych częściach Warszawy i nie tylko, rozmawiając o tym „co u nich słychać”. Hugo-Bader nie stara się przesłuchiwać, ani odgrywać roli spowiednika. Pyta o najbardziej przyziemne sprawy czy sytuacje: jak zdrowie, dzieci, praca, emerytura. Rozmówcy otwierają się powoli, nie ze względu na wpływ zręcznych sztuczek, ale z potrzeby serca, czasem ze złości. Zwyczajnej potrzeby wygadania się. Z czasem czytelnik dowiaduje się, że ani praca, ani emerytura wcale nie są oczywistościami obecnymi w ich życiach.
Autor kilkukrotnie podkreślił, że jest to najtrudniejsza książka, którą przyszło mu napisać, a pracę nad nią rozpoczął ponad dwadzieścia lat temu. Wspomniana na początku tego tekstu karkołomność, z jaką mierzył się reportażysta polega na tym, że Hugo-Bader nie pisze o obcych ludziach poznanych na rosyjskich rozdrożach i ich momentami absurdalnych życiorysach (moskiewska lekarka, która uciekła w głąb tajgi i została szamanką), ale o swoich przyjaciołach. Najbliższych i wieloletnich, niegdysiejszych braciach i siostrach w walce o lepszą przyszłość, która niby nadeszła, ale z ekskluzywnym programem partnerskim nieobejmującym wszystkich.
Mimo całej serdeczności oraz najlepszych intencji autora, historie, które słyszy w odpowiedziach na zadane pytania, dalekie są od ideału złotej jesieni życia dla zasłużonych herosów opozycji. Samotność, zgorzknienie, problemy z alkoholizmem, prawem czy podstawowym funkcjonowaniem bohaterów “Skuchy” dotykają podwójnie, ponieważ poza „ogólnoludzkim” bólem, uderza wszechobecna niesprawiedliwość. Ponieważ te pokiereszowane przez los i historię życiorysy, należą do ludzi, którzy najlepsze swoje lata spędzili w konspiracji, więzieniach albo oddali „firmie”.
Dopiero przy końcu książki wypływa gorzki sens zacytowanej na początku Andy Rottenberg, że “z wolności najmniej korzystają Ci, co o nią walczyli.”