Recenzja
Bohater wart lepszej książki
Na naszych oczach rozgrywa się właśnie triumfalny powrót legendy Leopolda Tyrmanda. Po wznowieniach jego książek, „Amerykański romansie” Agaty Tuszyńskiej, ogłoszeniu Tyrmanda duchowym ojcem polskiej młodej prawicy, przyszedł czas na opowieść jego syna.
Tematem „Jestem Tyrmand, syn Leopolda” nie jednak ojciec, lecz sam Matthew i jego amerykański sen. Autor opowiada o swoim dzieciństwie i młodości, trudnych latach spędzonych w Nowym Jorku, studiach w Chicago, karierze na Wall Street, czasach hossy i bessy. Przybliża czytelnikom losy najbliższej rodziny, wspomina swoją despotyczną babkę, ukochanego ciotecznego dziadka, dzieli się nielicznymi migawkami związanymi z ojcem. Wiele uwagi poświęca swojej pracy na nowojorskiej giełdzie, uważnie przyglądając się jej funkcjonowaniu w cieniu kryzysu ekonomicznego. Ale najważniejszy jest tutaj sam Matthew Tyrmand – niezależny, pyskaty chłopak z Brooklynu, konsekwentny, uparty i wierny swoim przekonaniom.
Matthew Tyrmand wydaje się postacią interesującą i nietuzinkową. Niestety, nie da się tego samego napisać o książce, której jest współautorem. Zamiast pełnej pasji opowieści o życiu i poglądach młodego Tyrmanda, czytelnik otrzymuje nudnawą, rozwlekłą i niedopracowaną książkę, pełną nużących, powtarzających się tyrad i politycznych polemik. Nie do końca zresztą wiadomo, czym „Jestem Tyrmand, syn Leopolda” ma być – biografią Matthew Tyrmanda, zbiorem refleksji nad współczesną Ameryką i jej ekonomią, historią rodzinną? Publikacja sprawia wrażenie niemalże notatnika czekającego wciąż na redaktora, który z interesującego materiału będzie w stanie stworzyć znakomitą książkę. Szkoda, że takiej osoby w trakcie pracy nad „Jestem Tyrmand, syn Leopolda” zabrakło.