Artykuł
Kłopoty z kanonem
Problem z książkami należącymi do kanonu literatury polega na tym, że nikt – poza Michałem Komarem – ich nie czyta. Kanon i klasyka – to słowa przeklęte, zmieniające migotliwy fenomen tekstu literackiego w eksponat, przyszpilony w gablotce wiszącej w jakimś szkolnym korytarzu.
Częściowo to wynika z naszej przekory. Ogromne zasługi dla czytelnictwa miał pewien minister edukacji, który usunął z listy lektur Gombrowicza, przyczyniając się tym – paradoksalnie – do niebywałego wzrostu zainteresowania tym pisarzem i sprzedaży jego książek. Owoc zakazany smakuje najlepiej, literatura zakazana – nęci.
Ale kanon? Książki wydawane w ogromnych nakładach, dostępne we wszystkich księgarniach, wpisane na szkolne listy lektur, najczęściej obowiązkowych… Ale chwileczkę: obowiązkowych, czyli jakich? Na czym polega nasz wobec nich obowiązek? Obawiam się, że nie na czytaniu, lecz na płytkiej znajomości ich treści i kilku wyświechtanych tez, tłumaczących specyfikę epoki, w której powstały.
Szkoła uczy czytać po to, by coś wykazać, na przykład, że Słowacki wielkim poetą był. Nie uczy nas czytać po to, byśmy w tym czytaniu coś dla siebie znaleźli. Coś, co nie będzie może tłumaczyło idei, nie będzie świadectwem epoki, ani wielkości Gombrowiczowskiego Słowackiego – ale będzie jakimś przekazem dla nas. Tu i teraz.
„Póki tchu w piersiach ludzi, póki w oczach wzroku -/ wiersz żyw będzie i tobie nie da zginąć w mroku” – pisał William Shakespeare w sonecie XVIII. Oto pochwała czytania. Nie tego szkolnego, ale tego dla ciebie, czytelniczko i czytelniku. To właśnie wam literatura nie da zginąć w mroku, póki zechcecie ją czytać. Czytać dla siebie, nie ze szkolnego obowiązku.
Wznowione w zeszłym roku „Sonety” w przekładzie i z arcyciekawym wstępem Stanisława Barańczaka należą do kanonu literatury. Ale pssst… nikomu o tym nie mówmy. Czytajmy je dla siebie. Przekonajmy się, jak są nowoczesne, a miejscami i ponowoczesne. Jak uczą nas nie tylko czytać, ale i mówić o uczuciach (hetero- i homoerotycznych) – językiem jakże współczesnym. To zasługa niezrównanego tłumacza, ale i genialnego poety i dramaturga ze Stratfordu, który – być może – wcale nie istniał. Ale jego rym – jest „nad śmierć trwalszy”.