14 lutego 2013

Od gwałtu do randki, czyli krótka historia uwodzenia

Emma Bovary i Anna Karenina nikogo już nie gorszą. Dziś to kobieta często jest stroną aktywną, tą, która uwodzi – rzecz nie do pomyślenia jeszcze przed stu laty. Jednak uwodzenie zawsze obfitowało w reguły i zakazy. Niegdyś poradniki podsuwały sposoby pozorowania samobójstwa albo metody wkradnięcia się w łaski rodziców ukochanej, w międzywojniu królowały seanse hipnotyczne, a dziś – jak twierdzi historyk Jean Claude Bologne – popularne są metody marketingowe.

 

Romantyczne sposoby

 

„Mogę zastosować do sztuki zdobywania kobiet wszystko, co wiem o sztuce wygrywania bitew i zdobywania miast” – pisał w „Katechizmie uwodziciela” w 1803 roku Stendhal, jeden z najwybitniejszych prozaików XIX wieku. Słowa autora „Czerwonego i czarnego” pokazują dwa stałe motywy historii uwodzenia: po pierwsze to mężczyzna – a przynajmniej tak mu się wydaje – jest tym, który zdobywa, po drugie metafory wojenne (i myśliwskie) pojawiają się w niej właściwie zawsze.

 

Wojny napoleońskie, w których autor „Pustelni parmeńskiej” brał udział, wraz ze wcześniejszą rewolucją francuską zmieniły obraz świata, zapoczątkowując przemiany obyczajowe, które doprowadziły w końcu do emancypacji kobiet i seksualnej rewolucji. Zmieniły one też techniki zalotów. Romantyzm dał pierwszeństwo łzom, teatralnym wyznaniom i namiętnym skargom. Wielki wpływ na relacje damsko-męskie wywarła ówczesna literatura, która stała się dla uwodzicieli swego rodzaju podręcznikiem. Nieprzypadkowo Adam Mickiewicz wyrzeka w czwartej księdze „Dziadów” na księgi zbójeckie, a rozczarowana mężem i prowincjonalnym życiem w Rouen Emma Bovary ucieka w sferę marzeń i w kolejne romanse, które mają przynieść jej idealną miłość. W literaturze romantycznej odnajdujemy też uwodziciela-samobójcę, którego pierwowzorem jest Werter Goethego. Słynne dzieło niemieckiego mistrza zaowocowało nie tylko falą samobójstw. Wybitny kompozytor Hector Berlioz postanowił zastosować tę nowatorską technikę w praktyce. Połknął w obecności ukochanej Harriet Smithson – wcześniej poświęcił jej niezapomnianą „Symfonię fantastyczną” – kilka kapsułek z opium. Irlandzka aktorka wpadła w rozpacz, krzyczała, zapewniała Berlioza o swej wielkiej miłości. Kompozytor był świetnie przygotowany: zażył ipekakuanę, czyli środek wymiotny. Parę dni przechorował, by później w końcu Smithson poślubić.

 

Bez romantyzmu najzwyczajniej niemożliwa byłaby też historia Giuseppe Garibaldiego, a przynajmniej jej uzasadnienie. Kiedy w 1839 roku narodowy bohater Włochów spotkał Anitę de Jesus Ribeiro da Silva, zdarzyło się coś, o czym jeszcze pięćdziesiąt lat wcześniej nikt nie słyszał. Choć każde z nich mówiło tylko w swym ojczystym języku, nie potrzebowali słów – oboje mieli wrażenie, jakby spotkali się już wcześniej. To było – wymysł na wskroś romantyczny – spotkanie bratnich dusz. „Musisz być moją” – powiedział podobno Garibaldi, przez oboje przepłynął prąd, a Brazylijka wkrótce wyjechała do Europy. Została muzą Risorgimento, czyli zmartwychwstania Włoch.

 

Wzorem mężczyzny wskutek wojen napoleońskich stał się wojskowy, nie zaś – jak do tej pory – dworak. Kobieta z kolei często – przynajmniej ta idealna – postrzegana była jako widmo albo anioł i właśnie do zjawy próbowała się upodobnić, np. zachowując wytworną bladość zwaną morbidezza lub, za przykładem „Damy kameliowej” Dumasa, udając gruźlicę.

 

Romantyzm zbiegł się także w czasie z bujnym rozkwitem miast, który zaowocował szybkimi przemianami społecznymi i mentalnymi. Ludzie, szczególnie oderwani od swoich korzeni przybysze, zaczęli preferować coś, co Jean Claude Bologne nazywa seryjną monogamią. W tym samym czasie pojawiły się też pierwsze matrymonialne ogłoszenie prasowe, ale one z uwodzeniem mają niewiele wspólnego.

 

Gwałt i porwanie

Z uwodzeniem niewiele wspólnego miała również starożytność, przynajmniej ta mitologiczna. W mitologii zaloty wiążą się niemal zawsze z przemocą. Trudno je zresztą – według dzisiejszych standardów – nazwać zalotami: to gwałt lub porwanie. Sam bóg miłości, Eros, uprowadza Psyche, Zeus zaś pod postacią byka dobiera się do Europy.

 

Ówczesna praktyka wyglądała jednak zupełnie inaczej. „Poluj przede wszystkim w teatrach – są to miejsca najbardziej obfitujące w zwierzynę” – zalecał w „Sztuce kochania” prawdziwy specjalista w dziedzinie miłości, Owidiusz (był także autorem „Heroid”, zbioru listów miłosnych, które przez wieki uchodziły za wzór tego rodzaju korespondencji). Antyczne teatry bywały przepełnione. Bliskość bardzo ułatwiała pierwszy kontakt.

 

Ciekawym podręcznikiem uwodzenia jest także najpiękniejszy starożytny tekst o miłości, „Uczta” Platona. Sokrates dowodzi tutaj, iż najlepszym sposobem osiągnięcia celu jest przekonywanie, że się obiektu naszych zabiegów… wcale nie pragnie. Technika ta świadczy zresztą o stałości naszych praktyk. Powraca ona choćby u wspomnianego już Stendhala w „Czerwonym i czarnym”. Julian Sorel zdobywa panią de Renal, by udowodnić sobie, że może tego dokonać, ale już Matyldę de la Mole, na której mu zależy daleko bardziej, podbija właśnie tak, jak proponował to Sokrates.

 

Transakcja, czyli zbędność uwodzenia

 

W średniowieczu nawet takie formy zalotów, jak te opisane przez Owidiusza czy Platona, stały się zbędne. Dziewczyna nie miała prawa głosu, gdy decydowano o jej małżeństwie, a młodzieniec zaprotestować mógł tylko czasem. Uwodzenie nie było potrzebne, gdyż małżeństwo stało się przede wszystkim czysto handlową transakcją, której celem było powiększenie majątku bądź polityczny sojusz. Pożądanie, któremu zresztą władcy folgowali nader chętnie, postrzegano jako ciemną stronę miłości. Ta prawdziwa, opisana przez Augustyna jako caritas, powinna być wieczna i trwała. Umizgi i kokieteria nie miały tu wstępu. Kiedy małżeństwo uznano za sakrament, prawdziwa miłość (nie ta pożądliwa, z natury gorsza), miała stać się tego sakramentu rezultatem. Dopuszczalne były najwyżej zaloty do przyszłej małżonki. Powszechną metodą podrywu stała się więc – niejako siłą rzeczy – obietnica małżeństwa. Uwodziciel, który nie dotrzymuje słowa, był równie popularny.

 

W XII wieku narodziła się miłość dworna. Zaloty można by więc uznać w zachodniej kulturze, która w znacznej mierze wyrzekła się osiągnięć starożytności, za wynalazek późnego średniowiecza. Rycerz musiał udowodnić swej damie serca, że na nią zasługuje. Przechodził przez kolejne próby, dowodził swej waleczności, a nawet – jak Ulryk z Liechtensteinu – posyłał ukochanej palec, który stracił w pojedynku stoczonym ku jej chwale. Milczenie ceniono wówczas wyżej niż chwaloną jeszcze przez Owidiusza sztukę wymowy, pojawił się także nowy gest, który na stałe wszedł do arsenału uwodzicielskich zachowań: uklęknięcie przed ukochaną.

 

Miłość dworna dotyczyła jednak tylko wyższych sfer, do których należały damy serca, najczęściej lepiej urodzone niż ich adoratorzy. Z chłopką tak wyrafinowane zabiegi nie były potrzebne – wystarczały tu wzorce mitologiczne. Znaczące spojrzenia i dyskretne ukłony rezerwowano dla szlachcianek. Niewiele się zresztą zmienia aż do oświecenia. Konwenanse zabraniają w XVIII wieku co prawda najlżejszego nawet dotyku, jeśli tylko może on być zauważony, ale ze służącą czy praczką można ograniczyć się do prostego zdania w rodzaju: „Masz tu trzy liwry, chcę się tobą nacieszyć”.

 

Sala balowa i miłosna korespondencja

Sala balowa była wynalazkiem wieku XVIII. Bal stał się wkrótce godowym tańcem. Było to jedno z niewielu miejsc, w których można odetchnąć nieco od uciążliwych konwenansów. Małżeństwa z miłości niby się zdarzały, ale najczęściej wszystko było nadzorowane przez rodziców, nawet jeśli w poradnikach w rodzaju „Ogrodu miłości” (schyłek XVIII wieku) można było natknąć się na opinię, iż „małżeństwa zawierane z własnej woli, bezinteresownie, są o wiele milsze Bogu aniżeli pozostałe”. Do dobrych domów wstęp uzyskiwało się po dłuższych staraniach.

 

W oświeceniu uwodzenie miało wiele wspólnego z teatrem, choć w zupełnie inny sposób niż ten, o którym pisał Owidiusz. O wszystkim decydowały konwenanse. Zaręczyny i pierwsze spotkanie miały wówczas nader oficjalny charakter – były publicznie odgrywanym salonowym spektaklem, w którym niewiele pozostawało miejsca na spontaniczność. Także słynni oświeceniowi podrywacze to przede wszystkim znakomici aktorzy, uważający siebie za wielkich znawców kobiecej duszy. Dotyczy to zarówno postaci fikcyjnych, jak wielokrotnie opiewany Don Juan, Lovelace z powieści Samuela Richardsona czy Valmont z „Niebezpiecznych związków” Laclosa, a także tych prawdziwych, jak choćby najbardziej znany z nich Casanova.

 

Jednak to sala balowa i związany z nią taniec otwierają nowy rozdział w historii uwodzenia. Walc upajał, świadczy o tym choćby „Pani Bovary”. Emma właśnie w tańcu, w objęciach wicehrabiego, traci głowę po raz pierwszy. Niezwykle zmysłowe tango wyparło walca w dwudziestoleciu międzywojennym. W tańcu André Malraux zdobył serce swej przyszłej żony, Clary Goldschmidt, która w pamiętnikach pisała, iż poczuła się w tangu obca samej sobie. Nie było to doświadczenie wyjątkowe, uczucie oddzielenia ciała od duszy często towarzyszyło tancerzom. Kres tańcowi w parach położyła realna emancypacja.

 

Wcześniej, w oświeceniu, triumfy święcił menuet, zaś w renesansie powodzeniem cieszyła się volta. O popularności tego ostatniego tańca wiele mówi fakt, iż szybko zakazał go Kościół. Nie można było zakazać za to bardzo popularnych w XVI wieku serenad i – przede wszystkim – korespondencji. Początkowo często odbywała się ona przez pośredników (np. należało pisać do matki ukochanej), ale szybko zyskała niezwykłą wprost popularność. Wystarczy powiedzieć, że pierwszy francuski zbiór poświęcony wyłącznie listom miłosnym autorstwa Estienne’a du Troncheta z roku 1569 doczekał się trzydziestu wydań w ciągu niecałych pięćdziesięciu lat. Niebawem korespondencją zaczęli zajmować się zawodowcy, a list miłosny nabrał wręcz profesjonalnego charakteru. Dangeau pisał na przykład wszystkie epistoły króla Ludwika XIV do panny de La Vallière. Ludwikowi kompromitacja nie groziła, ponieważ ten sam Dangeu był zatrudniony… przez pannę de La Vallière do pisania odpowiedzi. Zamiast ferworu miłosnego widzimy więc salonowe gierki.

 

Patriarchat umiera powoli

Jeszcze u schyłku XIX wieku malarka i autorka wspaniałych dzienników Maria Baszkircewa wyrzucała sobie, że „upadła tak nisko, by niepokoić mężczyzn”. Pierwszy krok był wtedy domeną mężczyzn, ale poradniki coraz częściej doradzały, w jaki sposób uwieść, by się przespać, a nie by się ożenić. Rewolucja przemysłowa wprowadziła środki komunikacji masowej (Anna Karenina właśnie w pociągu poznaje Wrońskiego), na mapie uwodzenia pojawiły się zaś nowe miejsca: bary, dancingi i kina. Te drugie dostarczyły też wzorców zachowań i urody. Jednak prawdziwej rewolucji obyczajowej dokonała I wojna światowa. Dziewczęta, które do tej pory wychodziły z domów wyłącznie w towarzystwie przyzwoitek, zdobyły wolność, gdy ich mężowie, bracia i narzeczeni przebywali na froncie. Zaczęły pracować w fabrykach lub w armii jako pielęgniarki. Wyrzuciły gorsety, włożyły spodnie i krótkie spódnice. Wcześniej poradniki ostrzegały przed mężczyznami, którzy chcą je posiąść, po wojnie otwarcie zalecały, by oddawać się kochankom natychmiast.

 

Dawne wartości podważała też nowa sztuka, szczególnie dadaizm i surrealizm. Dopiero w latach dwudziestych pojawił się też zwyczaj, bez którego trudno nam dziś sobie uwodzenie wyobrazić – randka. Elementem tej nowej postaci flirtu szybko stały się samochody, pozwalające na odosobnienie (już w latach trzydziestych niektóre uczelnie w USA zabroniły swoim studentom posiadania własnych pojazdów, gdyż ich tylne siedzenia kojarzyły się jednoznacznie). Ekspansji kultury masowej, środków komunikacji, kawiarni i kin, nowej sztuki, a także odzieży typu uniseks towarzyszył zanik ojcowskiej władzy. Patriarchat umierał powoli. Pigułka antykoncepcyjna i koedukacyjne szkoły miały dopełnić dzieła jego upadku. Zdaniem francuskiego historyka Jeana Claude’a Bologne’a – po fali emancypacji i feminizmu – to wciąż mężczyzna podrywa. Z jego badań wynika, że ogromna większość poradników dla kobiet proponuje im bierne metody uwodzenia, których celem jest nie pierwszy krok, a jedynie zwrócenie na siebie uwagi.

 

Żyjemy w czasach, w których – jak zauważył filozof Jean Baudrillard – uwodzenie jest konieczne. Przygodne relacje nie skazują dziś kobiety na infamię jak jeszcze 200 lat temu, gdy ciąża (problem zlikwidowany przez pigułkę) lub choćby podejrzenie „niewłaściwych” relacji mogły na zawsze wykluczyć damę z towarzystwa i skazać ją np. na życie w klasztorze, a w najlepszym razie wyrzucały ją wraz z ukochanym na margines społeczeństwa jak Annę Kareninę. Dziś częściej seks poprzedza miłość niż odwrotnie, a małżeństwa z przymusu na dobre odeszły już do lamusa.

 

Trafnie spostrzegła Judy Kuriansky w „Complete Idiot’s Guide to Dating”, że w dziedzinie uwodzenia „nie ma uniwersalnych trików”. Mężczyźni zawsze uważają, że to oni zdobywają, kobiety zaś sądzą, że to one uwodzą. A samo uwodzenie? Reguły marketingowe, teorie komunikacji, porady quasi-naukowe – wszystko to skazane jest raczej na klęskę. Może jest tak dlatego, że uwodzenie to raczej forma sztuki, w której reguły są po to, by je ciągle przekraczać.

Czytelnicy, tego artykułu oglądali także