Artykuł
Ostrożnie, pożądanie, czyli po co nam jeszcze pisarze?
Nie lubię okazji, ale że dziś Światowy Dzień Książki, napiszę parę słów o tym, dlaczego czytam i co się stało z tą całą literaturą.
Jeszcze w podstawówce byłem „ścisłowcem”. Nie wiedziałem oczywiście, czym będę się zajmował później, ale raczej nie wpadłbym wówczas na to, że będzie to miało jakiś związek z książkami. Nie pytajcie mnie o „Dzieci z Bullerbyn” ani „Księgę dżungli”. Pierwszy raz przeczytam je pewnie własnym dzieciom. Myślę, że to będzie doskonała okazja do nadrobienia tych lat, w których moją codzienną lekturą był „Przegląd Sportowy”. Zmieniło się to pewnego dnia, kiedy doszedłem do wniosku, że szkoła to o wiele za mało. Zacząłem od Josepha Hellera i George’a Orwella, pewnie dość specyficznie, ale przez to wciąż żywię sentyment do ich książek, choć dziś przez większość z nich bym nie przebrnął (szczególnie przez powieści Hellera, pisarza jednej książki).
Pytanie dlaczego właściwie należy czytać bardzo często pojawia się w mediach przy okazji różnych akcji promujących czytelnictwo (a niestety w Polsce czytelnictwo trzeba promować, nie jesteśmy zresztą wyjątkiem). Nie chciałbym uciekać się do odpowiedzi, jakich udzielają Tomasz Makowski czy Grzegorz Gauden, choć trudno odmówić im racji (pierwszy wskazuje między innymi na przyjemność, drugi odwołuje się głównie do korzyści obejmujących całe społeczeństwo, korzyści, by tak rzec, materialnych). Najbliżej mi być może – to odpowiedź chwilowa, inspirowana jedną z ostatnich lektur – do Anne Carson, która sięganie po wiedzę kojarzyła z płaszczyzną pożądania. W akcie czytania jest coś niezwykle zmysłowego i intymnego. Może dlatego jest tak pociągający.
Światowy Dzień Książki to jedna z tych niewielu okazji, kiedy literatura pojawia się w mediach. Drugą jest bodaj Nagroda Nobla. Przeglądałem ostatnio okładki „Time’a”. Obecność na nich to jedno z większych wyróżnień w Ameryce. Jeszcze w latach 60. pisarze pojawiali się tam regularnie (dokładnie osiem razy). Po 2000 roku z żyjących prozaików „Time” uhonorował jedynie Jonathana Franzena, pisarza, którego pewnie u nas czytało parę tysięcy ludzi. W Stanach wymagające książki Franzena sprzedają się w milionowym nakładzie i nawet jeśli to zasługa wyłącznie prezydenta Baracka Obamy i Oprah Winfrey, to byłoby miło, gdyby u nas na sprzedaż typu 200 tysięcy egzemplarzy mogliby liczyć Jarosław Marek Rymkiewicz, Eustachy Rylski czy Wiesław Myśliwski.
Nie jest tak, że proza i poezja nie mają dziś nic do powiedzenia o otaczającym nas świecie. Przywołany przed momentem autor „Korekt” stawia ciekawe diagnozy, z którymi warto polemizować, tyle że dziś nikt nie chce ich słuchać, bo pisarze są niesłyszalni (co zresztą dotyczy także Rymkiewicza czy Myśliwskiego). Ich głos przepadł wraz z ekspansją nowych mediów – nie chciałbym ich demonizować, jak czyni to Franzen – a w Polsce wraz z upadkiem komuny. Z demiurgów przeobrazili się w postaci z marginesu. Wyobrażacie sobie jeszcze czytelników, szalejących na punkcie jakiegoś pisarza tak jak Ameryka szalała na punkcie Salingera po „Buszującym w zbożu” (1951 r.)? Pisarze budzą dziś zainteresowanie niemal wyłącznie, gdy opowiadają o swoich zarobkach albo idą w celebryctwo, ewentualnie gdy ekranizuje się ich książki, jak w przypadku George’a R.R. Martina, któremu czytelnicy grożą śmiercią, jeśli odważy się podnieść rękę na Tyriona Lannistera, jedną z głównych postaci w cyklu „Pieśni lodu i ognia”, którego globalny sukces byłby bez serialu w HBO niemożliwy.
Nie ma chyba wielkiego przypadku w tym, że Światowy Dzień Książki i Praw Autorskich został ustanowiony w 1995 roku. Dwadzieścia lat wcześniej nie byłoby takiej potrzeby.