2 lutego 2013

Słowa, które odfrunęły

W średniowieczu sprawa była prosta. Jeśli ktoś coś pisał, malował lub komponował, to nie przychodziło mu do głowy, żeby się pod swoim dziełem podpisywać. Nie autor był ważny, lecz odbiorca, a odbiorcą był Bóg. Stąd zamiast podpisu funkcjonowała czasami – spopularyzowana przez jezuitów – fraza „Ad maiorem Dei gloriam”, czyli ku większej chwale Bożej.

 

W późniejszych epokach wprawdzie się już chętnie podpisywano, ale stosunek do oryginalności był nieco inny niż współcześnie. Twórca literatury nie powinien był np. wymyślać fabuł, lecz czerpać je ze skarbczyka tradycji, czyli de facto innych tekstów, najczęściej swoich starożytnych poprzedników. Tylko wówczas mógł liczyć na zrozumienie i uznanie za prawdziwego twórcę.

 

Dopiero pozytywizm i kapitalizm „wymyśliły autora” (jak pisał Roland Barthes) i ustanowiły coś takiego, jak prawo autorskie. Czyli system kontroli, w którym słowa, obrazy i dźwięki nie są obiektami estetycznej kontemplacji, lecz czyimś mieniem. Obrót tym mieniem należy kontrolować i czerpać z niego zyski. Powstało ono ku większej zasobności jego twórców lub właścicieli praw.

 

Barthes twierdził, że kapitalizm wymusza na autorze, by nieustannie potwierdzał, że istnieje: a to prowadząc dziennik, a to udzielając wywiadów, a to pokazując się w telewizji czy na okładkach pism. Przy wydaniu książki najważniejsze jest spotkanie ją promujące; kilka lat temu prof. Henryk Markiewicz, najwybitniejszy współczesny literaturoznawca i wielki erudyta, zapytał kolegę spotkanego na jakiejś promocji: „Czy to w ogóle wierzysz w życie pozapromocyjne?”.

 

Właśnie ukazał się drugi tom niezwykłej książki opracowanej właśnie przez prof. Henryka Markiewicza „Skrzydlate słowa”. Skrzydlate, czyli takie, którym mimo wszystko udało się oderwać od dzieł, których fragment stanowią, a także od ich autorów. Weszły do kultury, do zbiorowej pamięci, jako obiegowe powiedzonka, sentencje, formuły filozoficzne, hasła reklamowe, a nawet internetowe memy. Polskie i obcojęzyczne. Od „panta rhei” po „Yes, we can”.

 

A propos: mogą Państwo powiedzieć, że przecież wszystko jest w internecie, po co więc takie książki. Otóż nawet jeśli wszystko jest w internecie, to internet jest śmietnikiem. U Markiewicza jest za to elegancka biblioteczka, uporządkowana alfabetycznie i opatrzona indeksami. Hasła, których nie udało się zidentyfikować, czyli powiązać z autorem, umieszczone zostały osobno. Jest ich sporo. Owszem, ktoś je musiał wymyślić, ale pewnie nie uda się już ustalić, kto to taki. Odfrunęły. Ku większej chwale języka i kultury.

Czytelnicy, tego artykułu oglądali także