3 kwietnia 2014

Syndrom arcydzieła

Wydawcy w Polsce powariowali. Licytują się na arcydzieła, wieszczą dziesiątki, jeśli nie setki, wybitnych powieści. Chcecie Państwo nowego Prousta, Czechowa w spódnicy, polskiego Franzena, dzieła totalnego, nieporównywalnego z niczym innym? Nic prostszego, wystarczy, że zerkniecie na okładki opublikowanych ostatnio książek.

 

OsobnikTechniki promocji bywają różne: angażuje się celebrytów, wykorzystuje cytaty z prasy zagranicznej, zatrudnia świetnych autorów do pisania blurbów na czwartą – rzadziej pierwszą – stronę okładki, organizuje spotkania autorskie etc. W ostatnich latach polskich wydawców rozłożyła jednak groźna choroba zakaźna, którą można by nazwać syndromem arcydzieła. Widać ją na każdym kroku, na plakatach i okładkach. Do tej pory przenosiła się dość powoli, ale ostatnio przybrała wymiar wprost epidemiczny. „Zachwycające i przerażające arcydzieło, którego nie da się porównać z niczym w historii polskiej prozy” konkuruje z „dziełem totalnym” (Marian Pilot vs Wiesław Myśliwski), „genialny nowojorczyk” ściga się z „literackim przedsięwzięciem na skalę porównywalną do cyklu Marcela Prousta (…) książką wielką w niejednym znaczeniu tego słowa” (sprawny Paul Auster z debiutującym w Polsce Karlem Ove Knausgårdem). Bóg mi świadkiem, że nie wiem, co znaczy ostatnie z przytoczonych zdań, ale nie będę się wyzłośliwiał.

 

Oczywiście, działy promocji są od tego, żeby skutecznie promować. Niektórym się to zresztą udaje znakomicie, by wspomnieć Znak czy Wydawnictwo Literackie. Pierwsi są w stanie sprzedać bodaj wszystko, co ma pewne – spore! – zalety, bo trudno sobie wyobrazić wielu wydawców, którzy zapewnią miejsce w czołówce listy bestsellerów książkom Pawła Huellego czy Wiesława Myśliwskiego. Owszem, to jedni z najważniejszych współczesnych pisarzy polskich, ale to wcale nie zagwarantuje kilkudziesięciu tysięcy sprzedanych książek, czego świadectwem choćby ostatnia – słaba zresztą – książka Janusza Głowackiego, która nie wskoczyła nawet do pierwszej dwudziestki (według „Magazynu Literackiego Książki”). Majstersztykiem WL-u był „Kronos”, dziełko mizerne, posiadające jeden jedyny atut – nazwisko autora. Podziwiam efektywność obu oficyn i mam dla nich szczery szacunek. Nie przeszkadza mi specjalnie robienie wydarzenia roku z wygrzebanego z pieca dziennika. Może Gombrowicz chciał wydać, może nie chciał – nie ma to większego znaczenia i trudno mieć pretensje, że intensywnie promuje się taki tytuł. Irytujące jest coś innego – przesycenie rynku „arcydziełami” i traktowanie czytelnika jak idioty. Dekretowanie wybitnych dzieł na każdym kroku prowadzi raczej do uodpornienia na wszechobecną genialność, niż do zwiększenia sprzedaży. Czytelnik może i da się nabrać, ale nie więcej niż raz. Pomijam już fakt, że o tym, czy coś jest arcydziełem, na pewno nie decyduje wydawca. Pomijam też odwieczną tęsknotę Polaków za wielką epiką, którą ostatnie powieści Myśliwskiego i Huellego niestety nie są.

 

Trudno mieć pretensje, że wydawca stosuje wszelkie możliwe środki, by sprzedać książkę. Nie żyjemy w Niemczech, gdzie „Serce tak białe” Javiera Mariasa – lektura naprawdę wymagająca – znajduje ponad milion nabywców, a Timur Vermes z miejsca staje się medialną gwiazdą dzięki jednej kontrowersyjnej książce. Dziesięć tysięcy bywa u nas sukcesem, szczególnie w przypadku polskiej prozy. Nie wiem jednak, czy wielu czytelników zachęci powoływanie się na Prousta, jak w przypadku Knausgårda i Antonia Munoza Moliny, by trzymać się najświeższych przykładów. Skoro nie istnieje w Polsce snobizm na czytanie, to tym bardziej nie istnieje snobizm na czytanie Prousta. Może parę osób się na takiego Knausgårda skusi, ale literatura piękna w Polsce siedzi w tak głębokiej niszy, że jeśli już ktoś po nią sięga, to naprawdę nie trzeba mu wmawiać, iż ma do czynienia z arcydziełem.

Czytelnicy, tego artykułu oglądali także