19 stycznia 2013

Sztuka Historii

Nie ma czegoś takiego, jak historia. To znaczy: historia – kropka, historia – w ogóle. Są tylko historie poszczególne: historie wojen i powstań, historie dyplomacji, historie grup etnicznych, historie idei. Albo historie pojedynczych przedmiotów czy zjawisk. Tylko takie historie można śledzić. I opowiadać.

 

Każdy z nas ma inną historię. Albo inaczej: dla każdego z nas historia jest historią czego innego. Historia, jako szkolny przedmiot, to zazwyczaj opowieść o wojnach czy powstaniach i krótkich przerwach między nimi. Wojny toczą głównie mężczyźni, więc feministki stwierdziły, że historia to „his story”, czyli opowieść prowadzona z męskiego punktu widzenia. Ich zdaniem przyszedł czas, by zająć się „herstorią”. I słusznie.

 

Słowo „historia” znaczy co innego w Europie, a co innego w Ameryce. My, Europejczycy, jeśli mówimy o historii, mamy na myśli coś, co nas definiuje, sytuuje, określa. W imię historii gotowi jesteśmy się pokłócić, a nawet czasami pozabijać. W Ameryce mówi się: „Come on, it’s history”, w sensie: to tylko jakieś stare dzieje, nic ważnego.

 

Historia jest ponoć nauczycielką życia – tak przynajmniej głosi łacińska sentencja, trochę bezmyślnie powtarzana przez wieki. Historia wydaje się bowiem nauczycielką historii, wiedzy o przeszłości. Snucie na jej podstawie domysłów dotyczących przyszłości wydaje się równie ryzykowne, jak wróżenie z fusów. Karol Marks uważał, że historyczne fakty, owszem powtarzają się, ale za pierwszym razem jako tragedia, a za drugim – jako farsa.

 

Wiem, wiem. Cytuję podejrzanego filozofa. I przemawiają przeze mnie uprzedzenia: trója z historii w podstawówce, brak pamięci do dat. Ale już historie poszczególne, pojedyncze; historie jako fabuły czy anegdoty – zawsze mnie pociągały. Stąd z ciekawością zajrzałem do książki Krzysztofa Jakubowskiego pod smakowitym tytułem „Kawa i ciastko o każdej porze” – o historii krakowskich kawiarni i cukierni. To kawał historii – od 1770 roku po 2000.

 

Organicznie nie znoszę krakaueryzmu i przekonania, że Kraków jest pępkiem świata. Ale lubię mieszczańskość tego miasta, rytuały i przyzwyczajenia jego mieszkańców, które bardzo dobrze widać, gdy czyta się tę książkę. Oj, nie lubimy tu zmian. I wciąż aktualnie brzmi zdanie o tzw. Stammgäste, czyli stałych bywalcach, napisane z początkiem XX wieku: „przychodzili o pewnej porze, przesiadywali systematycznie tyle a tyle czasu mierzonego gazetami, papierosami lub cygarem, ukłonami wymienianymi ze znajomymi. Życie upływało miarowo, niezmiennie spokojnie, jak to w królestwie Galicji i Lodomerii”.