26 listopada 2014

„Tłumacze są niewidzialni”. Magdalena Heydel w „Świętach z tłumaczami”

W drugim odcinku cyklu „Święta z tłumaczami” spotykamy się z Magdaleną Heydel, anglistką, wykładowczynią UJ, tłumaczką m.in. Virginii Woolf, T.S. Eliota, Josepha Conrada i Seamusa Heaneya.

header - 678x239 - Swieta z tlumaczami

„Powiada się, że każde pokolenie musi mieć swojego Szekspira – i to nie dlatego, czy nie tylko dlatego, że starzeje się język, ale dlatego, że na nowo odczytujemy Hamleta czy Makbeta, utwory wciąż i bez ustanku aktualne wielkie, ważne, poruszające w nas bynajmniej nie antrykwaryczne struny”. Heydel opowiada Marcie Natalii Wróblewskiej między innymi o przekładoznawstwie jako dyscyplinie naukowej, pracy nad tłumaczeniem „Jądra ciemności”, a także mówi, że nie ściga się z innymi tłumaczami.

header - 678x239 - Heydel

Jest pani zarówno tłumaczką, jak i teoretyczką przekładu, współautorką monografii „Współczesne teorie przekładu”. Proszę powiedzieć, czy teoria rzeczywiście przydaje się w tym jakże konkretnym fachu, jakim jest tłumaczenie? Ja często odnoszę wrażenie, że świat teoretyków i praktyków się niemal nie przecinają…

To opinia, którą słyszę z wielu stron i przeciwko której występuję z całym przekonaniem. Każdy tłumacz podejmując pracę i dokonując pewnych wyborów, w nieunikniony sposób daje wyraz swojej postawie wobec zagadnień, które są przedmiotem badań przekładoznawczych, takich jak: Jak definiować jest przekład? Jakie są warunki jego fortunności? Jak definiować relację łączącą przekład z oryginałem? Na czym polega ich wzajemna relacja? Jakie relacje łączą przekład z innymi tekstami kultury rodzimej tłumacza? Jakie cele ma ów przekład realizować? I tak dalej, i tak dalej. Tymi właśnie sprawami zajmuje się „teoria” czy, szerzej, przekładoznawstwo. Jest to dyscyplina, której celem jest opisywanie i rozumienie przekładu jako fenomenu kulturowego, zaangażowanych w ich wytwarzanie i funkcjonowanie podmiotów, społecznych, politycznych i językowych uwarunkowań obiegu przekładu w kulturze, wreszcie jego roli w tworzeniu kultury światowej, na przykład w dobie nowych mediów. Jak widać zatem, tzw. teoria czerpie całymi garściami z praktyki tłumaczy. A nikt mnie nie przekona, że tłumacze nie mogą skorzystać na rozumieniu zjawiska, które tworzą i przez które tworzą siebie.

Po co tłumaczyć na nowo klasykę? Ambicja tłumacza, chęć oddania sprawiedliwości autorowi czy przybliżenia książki współczesnym czytelnikom?

Motywacje mogą być bardzo różne. Te, które Pani wymieniła oczywiście bywają siłą napędową do podejmowania retranslacji. Różne mogą też być przyczyny i cele. Najpospolitsze wcale nie mają charakteru artystycznego, lecz ekonomiczno-prawny. Nowy przekład dzieła klasycznego zleca się na przykład w sytuacji, kiedy jest to lektura szkolna, prawa autorskie już wygasły, ale trwają prawa do tłumaczenia. Wydawca, który chce „ciąć koszty” woli zamówić nowy przekład u taniego tłumacza niż zapłacić wysokie nierzadko honoraria właścicielowi praw do poprzedniego tłumaczenia.

Kiedy jednak mówimy o poważnych przedsięwzięciach retranslacyjnych, to dla mnie najważniejsza kwestia dotyczy retranslacji jako reinterpretacji, a więc nowego odczytania dzieła, które jest konsekwencją nowego punktu widzenia, z jakiego na nie patrzymy po upływie, powiedzmy, osiemdziesięciu lat. Powiada się, że każde pokolenie musi mieć swojego Szekspira – i to nie dlatego, czy nie tylko dlatego, że starzeje się język, ale dlatego, że na nowo odczytujemy Hamleta czy Makbeta, utwory wciąż i bez ustanku aktualne wielkie, ważne, poruszające w nas bynajmniej nie antykwaryczne struny. Dobrze to widać na przekładzie „Jądra ciemności”. Przekład Anieli Zagórskiej powstał jakieś osiemdziesiąt lat temu. Od tego czasu wydarzyły się dwie wojny światowe, przetoczyły się przez Europę dwa totalitaryzmy, przeżywamy epokę postkolonializmu, mamy za sobą rewolucję obyczajową i wciąż trwający proces emancypacji kobiet oraz innych mniejszości. Wszystkie te potężne zjawiska zmieniają naszą percepcję dzieła Conrada w stosunku do tego odczytania, jakiego śladem jest przekład Zagórskiej. Nasz Conrad mówi nam o tym, o czym jego kuzynka pracując nad przekładem nie miała pojęcia (choć nie wszystko było jej potem oszczędzone).

Conrad_Jadro_CiemnosciSkąd pomysł na przetłumaczenie na nowo „Jądra ciemności” Conrada?

Dodajmy od razu: pomysł wydawcy, który tworzy serię arcydzieł prozy światowej. W takiej konfiguracji nie może zabraknąć tego – jak napisali na okładce – „bolesnego arcydzieła”. To jest jedna z najgorętszych książek dwudziestego wieku (choć powstała zanim się rozpoczął), obiekt żarliwych i twórczych sporów, rzecz po prostu ważna dla świadomości naszego czasu. Dlatego trzeba ją na nowo tłumaczyć.

Czym różni się pani przekład od poprzedniego tłumaczenia autorstwa Anieli Zagórskiej? Nie zdecydowała się pani na zmianę tytułu, a przecież można by zaryzykować „Serce ciemności”…

Odkrywanie czym się różni pozostawiam krytykom i czytelnikom. Co do tytułu, to są co najmniej dwa powody, dla których nie można tu niczego ryzykować. Po pierwsze jest utrwalony tradycją: ta powieść po polsku tak się nazywa i nie będzie się nazywała inaczej, nie ma mowy (przekładoznawstwo wyjaśnia mechanizmy takich zjawisk). Po drugie, tytuł ten pochodzi z „Pana Tadeusza” – pamiętamy, jak w pieśni czwartej narrator wzdycha: „Któż zbadał puszcz litewskich przepastne krainy / Aż do samego środka, do jądra gęstwiny?”. Otóż Conradowi zależało na tym intertekstualnym związaniu (nawet rytm jest ten sam), a ja uważam, że jest ono szalenie ciekawym tropem interpretacyjnym.

Powiem może tylko, co było dla mnie istotne przy pracy nad tą powieścią. Otóż to jest, jak pamiętamy opowieść – Marlowe opowiada o swoich afrykańskich przeżyciach przyjaciołom, z którymi razem czeka na zmianę pływu na Tamizie na pokładzie jachtu o nazwie „Nellie”. Świadomie pracowałam nad tym, żeby każde zdanie mojego przekładu dało się wiarygodnie osadzić w takiej sytuacji narracyjnej, żeby to było „gadane”, skonstruowane jak pełna emocji podróż do samego siebie – bo czym innym jest zamienianie doświadczenia w opowieści? Jeśli słychać w moim przekładzie głos żywego człowieka, to osiągnęłam cel.

Jak pracowała pani nad przekładem – porównując z poprzednim tłumaczeniem, czy też nie? Brała pani pod uwagę kwestię dyskursu postkolonialnego i dwuznacznej w nim roli Conrada?

Nigdy nie zapoznaję się z istniejącymi przekładami, bo to samobójcze, kolosalnie utrudnia pracę. Ja się nie ścigam ze swoimi poprzednikami – wśród których prócz Zagórskiej jest jeszcze czwórka innych tłumaczy – tylko piszę swój tekst. Obca mi jest potrzeba udowodnienia, że robię przekład lepszy niż ktoś inny.

Co do dyskursu postkolonialnego i pozycji Conrada, czy raczej interpretacji jego dzieła w obrębie tego paradygmatu, to trochę powiedziałam już wyżej. Dodam może jeszcze, że uważam tę krótką powieść Conrada za tak istotny element naszego dzisiejszego wyposażenia duchowego między innymi właśnie dlatego, że jest tak dotkliwie aktualny i przejmująco prawdziwy w opisie hipokryzji cywilizacji zachodniej, okrucieństwa wcielanego w czyn z chęci zysku, ale także najgłębszego, bardzo skomplikowanego stosunku do obcości, którego korzenie są długie i splątane, i którego nie pokryje żadna polityczna poprawność. Jest to więc traktat o kondycji świata, ale i o kondycji wewnętrznej jego mieszkańców. Wielkim osiągnięciem Conrada jest wpisanie w powieść utrzymaną w konwencji przygodowej mechanizmów świadomości rozdzierających ją od wewnątrz. Conrad jako jeden z pierwszych każe nam stanąć twarzą w twarz z ciemnością ziejącą w  samym jądrze naszego nowego wspaniałego świata.

Jakie było największe wyzwanie przy tłumaczeniu „Jądra ciemności”?

Nie umiem na to precyzyjnie odpowiedzieć. Trudna była praca faktograficzna, trudne były opisy. Najtrudniejsze było życie z tą powieścią…

A co było najtrudniejszym orzechem do zgryzienia w całej pani karierze tłumaczki?

Eseje Seamusa Heaneya. To przepiękne, porywające teksty o tak bogatym zapleczu erudycyjnym, że proporcje czasu na szukanie źródeł i uczenie się oraz na samo tłumaczenie były jak 3 do 1. Heaney inkrustuje szkice licznymi cytatami, w tym często z poezji. Jeśli te wiersze istniały po polsku, zwykle się okazywało, że tłumaczenia nijak się mają do funkcji, jaką chce im nadać autor eseju, a najczęściej zresztą okazywało się, że tłumaczeń nie ma wcale, musiałam je robić sama. Dalej: angielszczyzna Heaneya jest specyficzna. Bo mocno uformowana przez jego irlandzkie wiejskie pochodzenie. To była trudna, ale szalenie satysfakcjonująca praca.

O przekładzie jakiej książki na polski można powiedzieć, że jest kongenialny z oryginałem? A jakie tłumaczenie jest skopane?

Wolę unikać takich osądów, zwłaszcza wartościujących negatywnie. A kongenialność to także kategoria wymagająca osadzenia w kontekstach (znów się kłania przekładoznawstwo). Tym niemniej wymieniałabym „Księcia niezłomnego” Calderona de la Barki pióra Juliusza Słowackiego. Bardzo też cenię przekłady Miłosza.

Jaki tekst zamierza pani wziąć na warsztat w najbliższym czasie?

Pracuję nad esejami Virginii Woolf i bardzo jestem z tego zadowolona.

Przekład literacki to bardzo kobieca dziedzina – kiedy studiowałam italianistykę, na roku było trzech chłopaków, a na studiach tłumaczeniowych były same dziewczyny. A jednak, gdy przygotowywałam kwestionariusz przeznaczony dla autorów nowych przekładów klasyki, okazało się, że to wyjątkowo ambitne i prestiżowe wyzwanie podejmują niemal sami mężczyźni. Jak to wytłumaczyć?

Może to dziedzina bezpieczniejsza, a zarazem dająca dość łatwe wejście na tłumacki parnas? Trochę żartuję… ale niewątpliwie prestiżowe miejsca w kulturze łatwiej przypadają mężczyznom. Sądzę, że nie tyle częściej mężczyźni podejmują wyzwanie, co częściej się im proponuje ich podjęcie. Tłumaczenie jest kobiece – opisuje to na przykład Lori Chamberlain, której szkic jest w kanonie XX-wiecznego przekładoznawstwa – z męskiego punktu widzenia. Przekłady – przypomnimy to ohydne stwierdzenie po to, by je napiętnować – tak jak kobiety uznawane są za piękne lub wierne – w domyśle: uznawane przez mężczyzn, którzy uzurpują sobie prawo do ferowania wyroków w kwestii piękna i wierności. Do tego tłumacze, tak jak kobiety, tradycyjnie są w historii naszej kultury niewidzialni, siedzą na zapleczu, w kuchni literatury. Tłumaczenie arcydzieł literackich to jednak szansa na wejście do salonu i kąpanie się w blasku, a przy retranslacji nawet nazwisko ma szansę zaistnieć, jako etykietka odróżniająca od poprzednich…

***

W trzeciej odsłonie cyklu (w przyszłą środę) naszym gościem będzie Maciej Świerkocki, który opowie m.in. o swej pracy nad „Ulissesem” i o tym, czy tłumaczenia można się nauczyć.

Książki, o których pisał autor

Czytelnicy, tego artykułu oglądali także