Artykuł
„Tylko kompletny idiota niczego się nie boi”. Maciej Świerkocki w „Świętach z tłumaczami”
W trzecim odcinku cyklu „Święta z tłumaczami” naszym gościem jest wybitny tłumacz z języka angielskiego Maciej Świerkocki, znany choćby z doskonałych przekładów prozy Cormaca McCarthy’ego, Johna Bartha i Roberta Gravesa.
„Tłumaczenia tekstów literackich można nauczyć o tyle, o ile można nauczyć każdego innego zawodu artystycznego, jak pisarstwo, malarstwo, aktorstwo i tak dalej. Jeśli ktoś nie ma talentu i zamiłowania do tej sztuki, niewiele wyniesie z zajęć i tłumaczem raczej nie zostanie”. Świerkocki opowiada Marcie Natalii Wróblewskiej między innymi o pracy nad przekładem „Ulissesa”, nowych tłumaczeniach klasyki, pozycji tłumacza na rynku wydawniczym i o tym, czy zawodu tłumacza można się nauczyć.
W niedawnym wywiadzie dla „Dwutygodnika” przyznał się pan, że pracuje nad nowym przekładem „Ulissesa”. Zgodzi się pan, że to jedno z największych wyzwań jakie w ogóle może postawić przed sobą tłumacz?
Tak, chociaż każde tłumaczenie jest wymagające, i mówię to bez krztyny minoderii. Z tego powodu można wymienić wiele utworów, które da się określić mianem „jednego z największych wyzwań” dla tłumacza. Z „Ulissesem” jest jednak taki kłopot, że obrósł już wielką legendą i nawet w potocznej świadomości uchodzi za dzieło głęboko niezrozumiałe, enigmatyczne i hermetyczne, a co za tym idzie, skrajnie trudne w lekturze i przekładzie. Nie jest to moim zdaniem opinia ze wszystkim prawdziwa, a już na pewno nie zawsze, nie dla każdego i nie w każdych okolicznościach, dlatego powiedziałbym raczej, że „Ulisses” jest zapewne po prostu najsłynniejszym z licznych dzieł, które stawiają tłumaczowi poprzeczkę naprawdę wysoko, nie umieszczałbym go więc automatycznie poza wszelką konkurencją.
Czym pański przekład będzie się różnił od przekładu Macieja Słomczyńskiego?
Jest jeszcze zdecydowanie za wcześnie, żeby o tym mówić szczegółowo, tym bardziej, że ostatecznych rezultatów żadnej pracy literackiej nigdy nie sposób przewidzieć. Na pewno próbuję jednak nieco bardziej uprzystępnić tekst, upotocznić go, unaturalnić — na przykład przez odchodzenie od tu i ówdzie nadmiernej, według mnie, dosłowności, rozumianej na przykład jako sztywne trzymanie się zdaniowego szyku oryginału. Może nawet odczarowuję trochę „Ulissesa” w tym sensie, że staram się uczynić go odrobinę bardziej zrozumiałym, czytelniejszym, a przy tym zabawniejszym, oczywiście tam, gdzie to jest możliwe i potrzebne. Stosunkowo często dokonuję nowych wyborów na poziomie leksykalnym, i tak dalej. Poza tym uwzględniam też całą erratę, którą historia dopisała do pierwotnego tekstu z 1922 roku, a która chyba nie wszędzie w przekładzie Macieja Słomczyńskiego została wykorzystana. Ale oprócz różnic będą też zapewne podobieństwa.
Krzysztofowi Bartnickiemu „Finneganów tren” pożarł dekadę życia. Jak pan szacuje – ile zajmie panu przetłumaczenie „Ulissesa”. I czy się pan nie boi?
Czas przekładu takiej powieści jak „Ulisses” mierzy się oczywiście latami, a wkrótce minie już rok, odkąd zasiadłem do pracy. Nikt nie może jednak wiedzieć dokładnie, ile to jeszcze potrwa, nie jestem zatem w stanie składać żadnych deklaracji terminowych. Naturalnie mam konkretny czas, określony w mojej umowie z wydawcą, ale jest tam klauzula, która umożliwia zmianę terminu, na razie więc dokładnie nie wiadomo. A czy się boję? Tylko kompletny idiota niczego się nie boi, ale „Ulisses” wywołuje u mnie raczej dreszczyk emocji niż przerażenie. Może dlatego, że strach nie może być sprzymierzeńcem tłumacza, a ewentualna porażka jest przecież wpisana w życie każdego z nas i zawsze trzeba ją brać pod uwagę.
Na przetłumaczenie arcydzieła Joyce’a podobno namówił pana sam wydawca. Brzmi jak marzenie, a raczej sen każdego tłumacza – wydawcy sami proponują pracę nad ambitnymi projektami. Przypisywałby pan to szczęściu, czy wyrabianej od lat pozycji?
Mam nadzieję, że zadziałało po trosze jedno i drugie, choć szczęście w tym wypadku polega głównie na tym, że zdarzają się jeszcze tacy wydawcy.
„Ulisses” nie będzie pierwszym tekstem, który tłumaczy pan na nowo. Podobnie było w przypadku „Orkanu na Jamajce” Richarda Hughesa, który miał wcześniej już dwa polskie przekłady. Jestem ciekawa techniki pracy w takim przypadku – miał pan oba wcześniejsze wydania na podorędziu i porównywał je pan z własnym na bieżąco, czy przeczytał pan obie w całości przed przystąpieniem do pracy? I wreszcie – czy poza naturalnymi różnicami związanymi z ewolucją języka w czasie – teksty różnią się artystycznie?
Do przedwojennego wydania „Orkanu…” nie dotarłem, ale też nie bardzo się o to starałem, ponieważ nie wydawało mi się to konieczne. Natomiast przekład Ariadny Demkowskiej-Bohdziewicz znałem, czytałem go jeszcze na początku lat osiemdziesiątych i teraz oczywiście towarzyszył mi przy pracy. Porównywałem go z oryginałem oraz ze swoim tłumaczeniem dość starannie, głównie po to, żeby się gdzieś nie pomylić, raczej nie w poszukiwaniu inspiracji . Z kolei co do różnic artystycznych obu naszych tłumaczeń, to pewnie nie warto byłoby robić nowego przekładu, gdyby miało ich nie być. Oczywiście trudno mi tutaj opisać te różnice — nie tylko dlatego, że jest ich całkiem sporo — ale ich działanie da się zapewne zauważyć przede wszystkim w ogólnej wymowie tekstu, w jego atmosferze, w emocjonalnym oddziaływaniu całości. Najłatwiej się o tym przekonać, po prostu sięgając do starej i nowej edycji.
A jak z perspektywy lat pracy ocenia pan obecną sytuację na rynku tłumaczeń literackich? Nam, początkującym tłumaczom, wydaje się czasem, że jesteśmy w całym procesie wydawniczym najmniej ważni – na pewno za drukarzami, i dużo, dużo za dyktującymi warunki sieciowymi księgarniami…
Tu pod pewnymi względami jest trochę gorzej niż kiedyś, a pod innymi lepiej, jak ze wszystkim. To zbyt złożony problem, by można go przybliżyć w kilku słowach, ale chyba nie jest aż tak źle. Początkujący w każdym zawodzie mają na pewno trudniej, dużo zależy jednak od własnego talentu, uporu, no i od wydawcy. Ja szczęśliwie nie mam raczej do czynienia z takimi, którzy traktują tłumaczy „per noga”, wręcz przeciwnie, a jeżeli mam, to uciekam od nich ile sił w nogach. Jeśli spojrzy pani jednak na historię, powiedzmy, rynku wydawniczego, to konflikty czy nieporozumienia na linii autor – wydawca zawsze się zdarzały i będą się zdarzać. To jest po prostu część literackiej profesji i nie ma na to rady.
We wspomnianym wyżej wywiadzie był pan bardzo tajemniczy jeśli chodzi o tytuł i autora kolejnej książki, nad którą chciałby pan pracować (kiedy już upora się pan z „Ulissesem”). Rzeczywiście bywa tak, że tłumacze „podbierają sobie” nawzajem książki?
Tego nie wiem. Nic takiego nigdy mnie nie spotkało, ale na wszelki wypadek wolałbym uniknąć takiej sytuacji w przyszłości. Za to na pewno „podbierają” sobie książki domy wydawnicze, nie chciałem więc narażać swojej oficyny na podobną nieprzyjemność.
Jest pan honorowym członkiem Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury, zapytam więc pana o niedawną inicjatywę organizacji, związaną z systemem wynagrodzeń wypożyczeń bibliotecznych. Czy wprowadzenie honorarium dla autora (a więc także autora przekładu) od każdego wypożyczonego przez czytelnika egzemplarza ma szansę poprawić sytuację tłumacza?
Naturalnie, że tak, bo sytuację nędzarza poprawia każda złotówka. Problem polega teraz głównie na tym, czy te pieniądze będą skutecznie ściągane dla autorów. Można chyba mieć nadzieję, że tak, bo za tą całą sprawą, jeśli się nie mylę, stoją rozporządzenia Unii Europejskiej, czyli prawo. Nawiasem mówiąc, to nie jest pierwsza cenna inicjatywa ze strony STL. Życzę Stowarzyszeniu jak najlepiej, wydaje mi się bowiem, że wykonuje naprawdę dobrą robotę.
Przetłumaczył pan ponad sześćdziesiąt książek… Pasja, obsesja, nawyk, czy konieczność życiowa?
Dzisiaj już wszystko po trochu.
Pracował pan przez ponad dziesięć lat jako wykładowca filologii angielskiej na Uniwersytecie Łódzkim. Ostatnio coraz więcej pojawia się kierunków skupiających się wyłącznie na praktyce zawodu tłumacza. Proszę powiedzieć szczerze – czy tego fachu w ogóle można nauczyć?
Dla porządku na początek sprostuję: przepracowałem na uczelni ćwierć wieku, ale nie na anglistyce, lecz na kulturoznawstwie. Owszem, uczyłem potem na filologii angielskiej, może nawet faktycznie ponad dziesięć lat, poniekąd jednak jako „gość” z innego kierunku, z doskoku.
A tłumaczenia tekstów literackich można nauczyć o tyle, o ile można nauczyć każdego innego zawodu artystycznego, jak pisarstwo, malarstwo, aktorstwo i tak dalej. Jeśli ktoś nie ma talentu i zamiłowania do tej sztuki, niewiele wyniesie z zajęć i tłumaczem raczej nie zostanie. Można wyławiać talenty, przekazywać swoje doświadczenia, demonstrować rozmaite sztuczki techniczne, przybliżać podstawy warsztatu, wskazywać możliwie najciekawsze drogi rozwoju i oswajać studentów z dobrą literaturą, ale zdobycie dyplomu po ukończeniu takiego szkolenia niczego absolwentowi nie zagwarantuje. Na pewno można zostać tłumaczem-samoukiem, bo tu najważniejsze są przyrodzone zdolności i takie cechy charakterologiczno-intelektualne, które da się najwyżej doskonalić, ale których nikt nie zdoła w człowieku zaszczepić ani go ich wyuczyć.
***
W czwartej części „Świąt z tłumaczami” będziemy gościć Jacka Dehnela, który opowie między innymi na przykładzie Francisa Scotta Fitzgeralda, czy warto na nowo tłumaczyć klasykę, i o najtrudniejszych wyzwaniach w swej przekładowej karierze.