Artykuł
Zabierzcie od nas te nagrody!
Odmowa przyjęcia nominacji do nagrody literackiej albo odrzucenie samego lauru to najświeższa polska tradycja literacka. Olga Tokarczuk postanowiła ją podtrzymać.
Żyjemy w czasach, w których polski pisarz trafia do mediów tylko w dwóch przypadkach: albo jest autorem skandalu (z seksualnym lub finansowym tłem, a najlepiej, gdy mamy i to, i to), albo odmawia przyjęcia nagrody. W sumie na jedno wychodzi, bo taka odmowa to przecież mikroskandal. Autorytet pisarza przydaje się jeszcze w trakcie kampanii wyborczych, ale coraz mniej, bo w szrankach z celebrytami najwybitniejszy nawet prozaik ma dziś marne szanse.
Marcin Świetlicki nie chciał w ubiegłym roku Nike. I tak by pewnie nie dostał, choć „Jeden” to jego najlepszy zbiór od lat. Jarosław Marek Rymkiewicz odmówił przyjęcia Nagrody Literackiej m.st. Warszawy. Olga Tokarczuk z kolei zrezygnowała z nominacji do Gryfii. O ile odmowa w dwóch pierwszych przypadkach nie zaskakuje (że Świetlicki za „Gazetą Wyborczą” nie przepada, wiedzą chyba wszyscy jego czytelnicy, polityczne afiliacje Rymkiewicza również są doskonale znane), o tyle gest Tokarczuk trochę jednak dziwi. Na pierwszy rzut oka decyzja pisarki wydaje się uzasadniona. „Gryfii wybito zęby, a jej niegdysiejsze zaangażowanie ustąpiło miejsca patriarchalnemu protekcjonalizmowi” – czytamy w oświadczeniu Tokarczuk. Pierwszej edycji nagrody – przypomnijmy – towarzyszył Festiwal Literatury Kobiet. W obie imprezy zaangażowana była pisarka i profesor Uniwersytetu Szczecińskiego Inga Iwasiów. Ale organizatorem i fundatorem nagrody był od początku „Kurier Szczeciński”, który wyznacza jury na okres dwóch lat. W 2013 roku skończyła się kadencja jury, a powiązany ze środowiskiem uniwersyteckim Festiwal Literatury Kobiet, z którym sama gazeta nie miała wiele wspólnego, dokonał żywota. Nie znam dokładnie okoliczności, nie wiem, czy Iwasiów „usunięto” z jury i odebrano jej festiwal, czy po prostu impreza umarła śmiercią naturalną, a współpraca z „Kurierem Szczecińskim” dobiegła końca. Ale stąd właśnie wzięła się decyzja Tokarczuk.
Z miejsca wszyscy autorce „Prawieku” przyklasnęli, siła przebicia jej oświadczenia jest oczywiście dużo większa niż medialny rozgłos towarzyszący komunikatowi „Kuriera”. Można byłoby decyzję Tokarczuk zrozumieć, gdyby Gryfia była nagrodą jednoznacznie feministyczną, ale jest tylko nagrodą „dla Autorki”. Można by ją zrozumieć, gdyby pisarka z nominacji zrezygnowała od razu, ale stało się to dopiero dwa i pół tygodnia po jej ogłoszeniu. Dlaczego? Można się tylko domyślać, że ktoś przypomniał autorce „Prawieku”, że to nagroda Iwasiów (nieprawda), że w jury zasiada czterech mężczyzn i jedna kobieta (prawda), a tak w ogóle to wstyd brać udział w imprezie, w której nie zachowuje się parytetów (prawda?). Inna sprawa, że wśród nominowanych pozostały autorki wyłącznie bardzo dobre i raczej niekojarzone z poglądami radykalnie konserwatywnymi, ale – jak choćby Sylwia Chutnik – z feminizmem właśnie. A przecież zeszłorocznej laureatce, Małgorzacie Rejmer, brak Iwasiów również nie przeszkadzał.
Kiedy Olga Tokarzuk napisała „Moment niedźwiedzia”, pomyślałem, że to prawdopodobnie koniec tej najważniejszej dla naszej literatury po roku ’89 pisarki. Myliłem się. W zeszłym roku powróciła udanymi „Księgami Jakubowymi” (nie dajcie się nabrać, arcydzieło to nie jest), dając nadzieję czytelnikom na to, że zajmie się po prostu literaturą. List otwarty w sprawie Gryfii to kolejny niezrozumiały gest z jej strony. Może powinniśmy się do tego po prostu przyzwyczaić i przestać zwracać uwagę na jej pozaliterackie działania. A „Kurier Szczeciński” pewnie powinien Tokarczuk podziękować. W końcu nic nie daje dziś nagrodom literackim tyle rozgłosu, co skandal. Nawet w skali mikro.