Recenzja
Cudowne lata sześćdziesiąte?
Jenny Diski w „Latach sześćdziesiątych” dokonuje konsekwentnego demontażu mitów i marzeń swojego pokolenia, zastanawiając się nad miejscem rewolty roku 1968 w historii.
Ówczesny Londyn nie przypominał żadnego z innych miast europejskich czy amerykańskich – inaczej został też zapamiętany. Kiedy na ulicach Paryża młodzież wznosiła barykady, na amerykańskich kampusach trwały zamieszki, a Berlińczycy byli świadkami „bitwy przy Tegeler Weg”, angielska metropolia pracowała na słynne określenie „the Swinging London”, stając się przede wszystkim miastem klubów, modnych butików i galerii, z ulicami wypełnionymi dziewczętami o figurze i fryzurze Twiggy. I choć obraz ten nie jest do końca zgodny z prawdą – przecież i tam dochodziło do wystąpień młodzieży, pacyfistycznych demonstracji i protestów organizowanych przez Kampanię na Rzecz Rozbrojenia Nuklearnego – to stolica Wielkiej Brytanii z tamtych lat kojarzy się do dzisiaj głównie z undergroundowymi koncertami, alternatywną sztuką i kulturą.
Te wszystkie wątki – odrębność Londynu i tamtejszej rewolty, estetyczny wymiar brytyjskiej kontestacji – mocno wybrzmiewają w książce Diski. Autorka do ówczesnych doświadczeń powraca z dystansem. Opowieść zaczyna zresztą od opisu swojej pierwszej „dorosłej” sukienki ze słynnego butiku „Biba” (od pochodzącej z Polski projektantki Barbary Hulanickiej), znaku swojego buntu i niezgody. Wskazuje tym samym, że lata sześćdziesiąte nie tylko odkryły hasło „to, co osobiste jest polityczne”, lecz pokazały także, że styl liczy się najbardziej.
Diski nie była gwiazdą undergroundowego Londynu, nie była także działaczką polityczną czy aktywistką. Lata sześćdziesiąte spędziła na ucieczkach z domu, terapiach w zamkniętych ośrodkach psychiatrycznych, manifestacjach, poszukiwaniach wolności i mocnych wrażeń przy pomocy środków psychotropowych, propagowaniu idei związanych z edukacją alternatywną (założyła Freightliners Free School). I to właśnie refleksje na temat edukacji i społeczeństwa wydają się dziś najciekawsze, szczególnie, że po latach autorka krytycznie podchodzi do swoich doświadczeń, na nowo odczytując młodzieńcze lektury, choćby Ivana Illicha.
Decyzja Jerzego Jarniewicza i Macieja Świerkockiego, by cykl „twarze kontrkultury” rozpocząć książką Jenny Diski, nie zaskakuje. W końcu celem serii jest zaprezentowanie polskim czytelnikom autorów mniej znanych, kontrowersyjnych i kluczowych dla formacji lat sześćdziesiątych. Dzięki temu już na samym początku otrzymujemy pozycję, która ukazuje mniej oczywiste oblicze tamtych czasów, analizuje kontrkulturowe utopie i ideały i pyta o to, w jaki sposób wpłynęły one (i wciąż wpływają) na współczesność.