Recenzja
„Marszrutką” po Gruzji i Armenii
Według popularnej definicji, podróżnikiem jest ten, kto wyrusza w drogę, do końca nie wiedząc dokąd dojedzie, ile czasu będzie podróżował i czy kiedykolwiek wróci. Prawdziwym podróżnikiem według współczesnych kryteriów jest ten, kto dużo jeździ i z tego żyje. Gdybym sam układał definicję podróżnika, zdecydowałbym się na określenie, że to człowiek, który wybiera się w drogę, żeby rozmawiać z napotkanymi ludźmi, człowiek, którego bardziej fascynują losy i opowieści, niż krajobrazy i zabytki.
Ale to jedynie moja wizja, którą dostrzegam w książce Marcina Sawickiego, historyka i nauczyciela, od lat podróżującego po krajach byłego Związku Radzieckiego. „Pestki winorośli i trzy jabłka” to niespieszna wędrówka przez Gruzję i Armenię, opisana z pozycji zaciekawionego obserwatora. Sawicki usadawia się w kolorycie odwiedzanych miejsc, szukając tchnienia niezwykłości w rozmowach z tubylcami, a jednocześnie posiłkuje się miejscowymi legendami i przypowieściami. Nie unika też historii zwykłych ludzi – mamy wrażenie, że czeka na coś, co może się wydarzyć w drodze, ale musi zadowolić się powszedniością oraz opowieściami, które znamy już od dawna z niezliczonych opisów umieszczanych przez innych w swoich relacjach. Autor daje się uprowadzać spotkanym ludziom, gdyż zaproszenia do domów w tak gościnnych krajach jak Gruzja czy Armenia, zdarzają się na każdym kroku, a ponieważ dysponuje niezłym piórem, maluje nam barwne freski mieszkańców Kaukazu, wiodąc czytelnika przez historię tych ziem.
Sawicki daje nam do czytania przewodnik po krainach, które upadek Związku Sowieckiego z jednej strony wyzwolił a z drugiej zrujnował. Zewsząd wyziera tam nostalgia za uporządkowaną erą komunistycznej siermiężności, która jaka była taka była, ale we wspomnieniach jest oazą stabilizacji, comiesięcznej pensji i ładu społecznego.
Podróżnik przytacza nazwiska sławnych poetów zauroczonych tymi ziemiami – pojawiają się cienie Mandelsztama, Lermontowa, Jesienina i Puszkina, ale to nie poetyckość dominuje nad przekazem, a raczej pospolitość, zwyczajność, losy mieszkających tam ludzi, którzy w ramach podziwianej gościnności, zapraszają do swoich domów strudzonego wędrowca, choć wszyscy doskonale wiedzą, że gość w dom, to także dodatkowy dochód, czerpany z coraz liczniej odwiedzających te rejony turystów.
Książka zdaje się być wielką pieśnią pochwalną „marszrutki”, kaukaskiego, choć nie tylko, środka transportu publicznego służącego raczej do przewozu tubylców niż turystów. Tych drugich zniechęca ścisk, niewygoda i towarzystwo, co nie przeszkadza autorowi ukochać ten rodzaj zawierania znajomości – w brudzie, upale i zmęczeniu, najlepiej słucha się opowieści o zwykłym życiu.
Książka podzielona jest na dwie części dotyczące najpierw Gruzji (dokąd możemy już sobie polecieć tanimi liniami), a potem Armenii, jest migawką krain, które być może chcielibyśmy odwiedzić, żeby zanurzyć się w egzotykę, kulturę i przeszłość, a z drugiej strony pokazuje jałowość takiego przedsięwzięcia – jest jak te czarno białe fotografie, które wydawca powklejał z niewiadomego powodu do książki – one są niewyraźne, wyblakłe i smutne, jak nasza refleksja po przeczytaniu tej książki. Nie potrafimy odnaleźć w sobie tego blasku, tej namiętności, tkwiącej w autorze z jedynego tylko powodu – jeszcze tam nie pojechaliśmy. A ci wszyscy, którzy zabrali „Pestki winorośli i trzy jabłka” w podróż po opisywanych krainach, albo widzieli na własne oczy Mcchete, Batumi, Tbilisi, Erewań czy Alawerdi, zrozumieją zakończenie ormiańskich bajek: „z nieba spadły trzy jabłka: jedno dla tego, który opowiadał, drugie dla tego, kto słuchał, trzecie dla tego, kto zrozumiał.”