Recenzja
Powieść na dwadzieścia jeden głosów
„Anglicy na pokładzie” Matthew Kneale’a to kolejna intrygująca pozycja wydana nakładem gdańskiej oficyny Wiatr od Morza. Książka zachwyca pomysłem pisarskim, choć ostatecznie czytelnik pogrąża się w narratorskim przesycie.
II połowa XIX wieku. Troje oryginałów: prowincjonalny pastor Geoffrey Wilson, utracjusz i botanik Timothy Renshaw, a także chirurg, rasistowski paraantropolog Thomas Potter, którzy postanawiają udowodnić, iż wbrew powszechnym mniemaniom biblijny Eden znajduje się na Tasmanii, odległej brytyjskiej kolonii. W londyńskim porcie wynajmują statek z załogą składającą się wyłącznie z pogardzających Anglikami mieszkańców Wyspy Man. Oczywiście pasażerowie nie mają pojęcia o tym, że jedynym powodem, dla którego wyspiarze zgodzili się wspomóc zapaleńców w ich misji była chęć uniknięcia kary za przemyt. Równolegle do tego wątku prowadzona jest wcześniejsza o trzydzieści lat historia tasmańskich Aborygenów i kolonizacji wyspy, opowiadana przez najeźdźców i młodego tubylca Peevaya.
„Anglicy na pokładzie” to szeroko zakrojone przedsięwzięcie translatorskie – tłumaczenie powieści powierzono dwudziestu jeden tłumaczom. I trzeba przyznać, że wywiązali się oni z zadania znakomicie. Inna rzecz, że zakwestionować można samą formę powieści. Rozpiętość i różnorodność wątków na samym już początku budzi dezorientację. Wątki rozpoczęte w połowie XIX wieku dopiero w połowie książki zbiegają się z tymi z początków stulecia. Lekturę zakończyłam z poczuciem nadmiaru, zbytniego rozbuchania tematycznego. A przez to również z pewnym niedosytem – przeświadczeniem, że redukcja narratorów odwdzięczyłaby się pogłębieniem co istotniejszych wątków.
Niemniej niezaprzeczalnym atutem powieści jest odświeżenie tradycji marynistycznej, które sprawia, że mamy do czynienia zarówno z powieścią przygodową, jak i fascynującym obrazem rodzimej ludności brytyjskich kolonii, a wreszcie z portretem mentalnym XIX-wiecznego Europejczyka.