Recenzja
Thubrona podróż po Chinach.
Colin Thubron zabiera nas w podróż po Chinach, których już nie ma. Napisana w latach osiemdziesiątych książka: „Za murem. Podróż po Chinach” to owoc fascynacji autora Wschodem, ogromną przestrzenią Azji, którą zjeździł i opisał.
Rewolucja kulturalna, która na dziesięć lat zamieniła Chiny w milionowy obóz koncentracyjny, zdruzgotała tysiącletnie państwo nie tylko fizycznie – najgorsze były zmiany w psychice i mentalności pokolenia, którego przedstawicieli spotykał na swojej drodze Thubron. Przemierza on Chiny niespiesznie i zdaje się, że najbardziej zależy mu na rozmowie z przypadkowo spotkanymi ludźmi. Katastrofa dziejowa, jaką były rządy Mao Zedonga przytłacza rozmówców, a Chiny opisywane przez Thubrona to kraj obrzydliwie biedny, smutny i zdruzgotany. Nie minęło trzydzieści lat od wydania książki i większość opisów autora trzeba odłożyć do lamusa, bo dzisiejsze Chiny to azjatycki tygrys, gdzie wielopasmowe autostrady wyrastają szybciej niż drapacze chmur, a pasy dla rowerzystów znikają bezpowrotnie.
Tymczasem Thubron, realizując swoją misję romantycznego podróżnika, któremu nie straszne jest samotne zapuszczanie się w otchłanie kraju, w miejsca, gdzie widok białego człowieka wzbudza fascynującą ciekawość, pomieszaną ze strachem, a dzieciom tłumaczy się jego wygląd określeniem: „zagraniczny diabeł”, wiedzie nas przez Chiny odradzające się z marazmu.
Chiny opisywane przez Thubrona momentami przerażają. Wyrosłe z tradycji wielkiej cywilizacji odsłaniają ludzkie nawyki, nieprzystające do naszych zwyczajów. Zachodniemu podróżnikowi ciężko przyzwyczaić się do plucia na podłogę kolejowych wagonów, harcujących szczurów czy wszechogarniającego brudu. A do tego wciąż ta obowiązująca hierarchia, kształtująca mentalność Chińczyków: wyraźny podział na członków partii oraz resztę, urzędników różnych stopni, zależnych od biurokratycznych nawyków jeszcze z czasów rewolucji.
Podróż Thurbona przez Chiny to piętnaście tysięcy kilometrów przemierzonych samotnie. Prywatne zmagania Anglika to równie interesująca część książki – fanatycy podróży wyszukają w niej smaczki, które ukazują, jak autor potrafił zmierzyć się z tą metafizyczną częścią osobowości podróżnika, z tym bagażem przeżyć i sytuacji, których nie da się opisać w żadnej książce.
Najbardziej podobały mi się fragmenty osobistych refleksji, zmagania się autora z niedogodnościami wędrowca, gdy na przykład opisuje swój pokój hotelowy, do którego „wypędzono mnie z jadalni” i gdy porównuje się do pingwina siedzącego na skraju kry. W Nankin, w hotelu o poczerniałych od wilgoci ścianach dopada go stupor, kiedy każdy ruch, zdjęcie butów czy zapalenie światła, to wyzwanie. Talent pisarski Thurbona powoduje, że opisanie Chin sprawia nam estetyczną przyjemność – ten facet ma naprawdę literacką smykałkę, każącą nam wczuć się w ten niezwykły rekonesans, do którego sami nie bylibyśmy zdolni.
Autor zmywa z nas wizje romantycznej podróży, próbując pokazać Chiny z ich historią, odrębnością i niemożliwością zrozumienia – stajemy bezradni wobec ogromu tego kraju, a jeszcze bardziej wobec mentalności żyjących tam ludzi. Miliard niepojętych ludzi, z których każdy wydaje się mieć jakąś tajemnicę. A przecież jest jeszcze druga strona medalu, czyli jak nas, ludzi Zachodu, postrzegają tubylcy. Jesteśmy dla tych szczupłych, schludnych, jednakowych ludzi, barbarzyńską kolekcją figur woskowych, za grubych, zbyt owłosionych, dziwnie wysokich i beznadziejnie wystrojonych, jakbyśmy uciekli z opery pekińskiej i spędzali czas na bezmyślnym wydawaniu pieniędzy, okazując w ten sposób nasze grubiaństwo.
Zapewne nieprzypadkowo Thurbon został przewodniczącym Królewskiego Towarzystwa Literackiego, a w szeregu przyznanych mu tytułów, największe wrażenie robi Medal Lawrence’a z Arabii. Zanurzenie się w jego prozie przypomina hipnotyczny spektakl, popychający nas czym prędzej do dokonania rezerwacji na jakiś egzotyczny lot. Pamiętajmy jednak, że Thurbon oprócz klasztorów, odwiedzał również więzienia i szpitale psychiatryczne.