29 lipca 2013

Z londyńskich kanałów na salony

Być może braki tej opowieści dałoby się wybaczyć początkującemu pisarzowi. Ale po sir Terrym Pratchetcie oczekujemy o wiele więcej. Niewykluczone, że „Spryciarza z Londynu” lepiej by się czytało w oryginale lub w tłumaczeniu Piotra Cholewy, najbardziej obeznanego z zawiłościami językowymi u Pratchetta. A może to po prostu słaba książka.

 

Wszyscy znamy historie przedstawiające dzieje biedactw o dobrych serduszkach, które za sprawą uśmiechu Fortuny przeskakują ze społecznych nizin wprost w ramiona arystokracji (historie te bowiem zwykle kończą się ślubem z księciem bądź księżniczką). Znamy więc je i pewnie w głębi serca lubimy, bo wnoszą w nasze życia powiew naiwnego optymizmu. Czasami jednak ta naiwność potrafi przesłonić urok bajki i wywołać uśmiech politowania. I trochę tak ma się sprawa ze „Spryciarzem z Londynu”.

 

Młody chłopak, znany wszystkim jako Dodger, utrzymuje się z bycia zbieraczem – czyli odwiedza londyńskie kanały i w tym, co znajduje się w kanałach, szuka pieniędzy lub innych wartościowych przedmiotów. Dodger nie ma wykształcenia, prawie nie umie czytać, z pisaniem też kiepsko sobie radzi. Ale ma dobre serce, a w podtrzymaniu co lepszych odruchów pomaga mu Salomon Cohen – czyli starszy pan żydowskiego pochodzenia, z którym Dodger mieszka. Którejś nocy nasz bohater ratuje z opresji piękną dziewczynę, która – z racji nierozważnie zawartego małżeństwa – okazuje się księżniczką. Życie Dodgera gwałtownie przyspiesza i w ciągu tygodnia ze zbieracza przemienia się w bohatera i zamożnego dżentelmena, którego zapraszają na spotkania i któremu najbardziej sekretne misje powierzają możni tego świata.

 

Tym, co zawsze wyróżniało książki Pratchetta był nie tylko absurdalny humor. Była to również umiejętność zawarcia sedna całej sprawy w jednym zdaniu. W „Spryciarzu z Londynu” brakuje i humoru, i tej właśnie błyskotliwości. Bohaterowie snują naiwne przemowy, przy tym robią to zwykle w sytuacjach wymagających działania, a nie gadania, np. trzymając komuś nóż na gardle. Poza tym porządek świata podpowiada nam wyraźnie, że niemożliwe jest, aby prosty, niewykształcony półanalfabeta mógł stać się szpiegiem Jej Królewskiej Mości.

 

Znajdziemy w „Spryciarzu z Londynu” Pratchettowe echa – autor porusza swoją ulubioną problematykę, czyli walkę o człowieczeństwo pośród tych, którzy z człowieka próbują zrobić przedmiot. Poza tym można się uśmiechnąć lub zamyślić w paru miejscach tej książki, znakomicie czyta się też pełne ciekawostek posłowie. Cała książka wypełniona jest jednak niby anachronicznymi, niby zabawnymi zwrotami, jak ten o kopaniu w klejnoty, które raczej przeszkadzają.

 

Niewykluczone, że „Spryciarz” lepiej wypadłby jako sztuka teatralna, bo o ile z książkami Pratchetta sprawa ma się zwykle tak, że ekranizowane wiele tracą, ponieważ nie udaje się poza papierem oddać pewnych opisów, o tyle w „Spryciarzu” taka rezygnacja mogłaby okazać się nader korzystna. Mimo wszystko – żal rezygnować z przeczytania tej książki. W końcu to jednak Pratchett.

Książki, o których pisał autor