Artykuł
Mentalna Toskania – przegląd lektur na włoskie wakacje
Jarosław Mikołajewski w „Rzymskiej komedii” stwierdza, że Rzym jest rzeczą wielką, a więc każda pisząca osoba czuje w jego obliczu twórczy zew. Włochy także są rzeczą wielką i w zrozumiały sposób inspirują. I to nie tylko tych, nad którymi wisi świadomość, że wszystko już zostało przez kogoś opisane, że Goethe, że Iwaszkiewicz… Napełnia natchnieniem także pisarzy, którzy brawurowo posługują się brzytwą Ockhama i – rach, ciach – bez Standhala z Herbertem – wchodzą prosto we włoskie światło, by spałaszowawszy miskę spaghetti, ot tak, napisać o tym bestseller.
Przodującym przedstawicielem tego gatunku jest Ferenc Mate. Jedną ze swoich książek otwiera stwierdzeniem, iż „na próżno szukał spisanej gdzieś mądrości Toskanii”. I za nic mając dwa tysiące lat historii, żwawo zabrał się do pracy. Ten pisarz-globtroter węgierskiego pochodzenia zakupił w Toskanii rozpadającą się chałupę, która niespodziewanie okazała się żyłą złota. Życie w niej opisał w bestsellerowych „Wzgórzach Toskanii” i „Winnicy w Toskanii”, a zdobyte doświadczenia wydestylował do postaci filozoficznych dumań zawartych w „Mądrości Toskanii” i „Prawdziwym życiu”.
Książki Węgra należą zresztą do szerszego zjawiska: powieści, w których życiowe problemy rozwiązuje się w najprostszy możliwy sposób, czyli dzięki kupnu sypiącej się włoskiej willi. Tak na logikę potężna finansowa inwestycja rzadko kiedy procentuje natychmiastowym życiowym szczęściem, ale we Włoszech jest inaczej. Uwierzyły w to miliony czytelników – opisany przez Frances Mayes w „Pod słońcem Toskanii” dom w Cortonie czytelnicy szturmowali dzień i noc, zmieniając ten kawałeczek raju w piekło na ziemi. Ferenc Mate zamiast się ze swojej „Winnicy” wynieść, jak uczyniła to zmęczona Mayes, po prostu zaczął przyjmować wycieczki (byłam!) i sprzedawać czytelnikom wino.
To właśnie przez rozkosze podniebienia prowadzi droga do szczęścia, którą proponują autorzy tworzący w drugim podgatunku włoskiej powieści wakacyjnej. Tutaj w centrum zainteresowania nie jest cała willa, ale jej cucina. Zgłębiając tajniki lokalnej kuchni bohaterka odkrywa znacznie więcej – samą siebie, specyfikę Włoch i liczne prawdy życiowe. By książka była przekonująca, należy wtrącać wiele włoskich wyrazów – zamiast plac pisać piazza, zamiast pomidory pomodori etc. W tym nurcie mieści się „Przepis na życie” Nicky Pellegrino, „Miłość jest jak toskański deser” Elisabetty Flumeri i Gabrielli Giacometti czy „W miasteczku długowieczności” Tracey Lawson.
Urażony bezmyślną włoską przyjemnością, którą fundują swoim czytelnikom cudzoziemscy autorzy – bo to na ogół oni piszą książki z Toskanią w tytule – Dario Castagno (niby Włoch, ale z Anglii) postanowił popłynąć pod prąd. Tak powstały książki „Za dużo słońca Toskanii” i „Za dużo wina Toskanii” – w założeniu pokazujące w krzywym zwierciadle turystów, z którymi autor pracuje jako przewodnik, w rzeczywistości zaś skupiające się przede wszystkim na nim samym i jego błogim, mimo wszystko, włoskim żywocie. Aż chciałoby się powiedzieć – „za dużo Dario Castagno…”. Podobny, nazwijmy go egzotycznym, rys mają książki Tessy Capponi-Borawskiej, która do Toskanii nie jedzie, a powraca. Polecane czytelnikom, u których upodobanie do opisów kulinarnych (vide nurt cucina) przeważa nad radykalną klasową świadomością.
Pozbawiony obecności autora jest natomiast niedawny hit – „Włosi. Życie to teatr” Macieja A. Brzozowskiego. Autor wycofał się do cienia, na karty książki wpuszczając Włochów – i to od Triestu w dół. Garibaldi kroczy pod rękę z Berlusconim, dane statystyczne przeplatają się z cytatami z literatury, gdzieniegdzie wyskoczy przepis kulinarny, a i standardowej anegdoty o porze podawania cappuccino oraz charakterystyki terroni i polentoni (Włochów z północy i południa) nie zabraknie. Brzozowski stoi więc jedną, że tak powiem, nóżką „w nurcie cappuccino”, a drugą – „w cieniu Herberta”. I chociaż misz-masz tu taki, jak w garnku z minestrone, to można wyłowić prawdziwe perełki. Brzozowski jest zresztą autorem, pożyczonego tu przeze mnie przepięknego określenia popkulturowego wizerunku Italii – „mentalna Toskania”. On także, na kartach swojej książki, polecił mi kolejną włoską lekturę.
„Sekrety włoskiej kuchni” to pozycja nieoczywista. Banalny tytuł i okładka przypominająca pocztówkę z Włoch nasuwają skojarzenia z „mentalną Toskanią”. Ale nie dajmy się zwieść – jedno i drugie pochodzi od polskiego wydawcy. Oryginalny tytuł jest bardziej intrygujący: „Dlaczego Włosi lubią rozmawiać o jedzeniu?”. Elena Kostiukovitch, mieszkająca we Włoszech tłumaczka m.in. Umberto Eco, odbywa podróż przez cały półwysep Apeniński, by odpowiedzieć na to pytanie. Nie jest to jednak wędrówka hedonistyczna, a w każdym razie – nie tylko. Dla autorki podróż włoska jest tym, czym miała być u zarania, w czasach romantycznej grand tour – nie urlopem od życia, wesołą przygodą czy melancholijną włóczęgą bez celu, lecz wyprawą naukową, badawczą. Cel nie jest błahy – zbadać kulturę Włoską od kuchni i przez kuchnię. Wielcy tego świata, podobnie jak zwyczajni śmiertelnicy, zostali dopuszczeni do głosu jedynie wtedy, gdy mieli coś ważnego do powiedzenia o związku lokalnego pożywienia i charakteru narodowego (czy też regionalnego). Na pierwszy plan wybija się solidny research, a raczej ricerca, i tylko gdzieniegdzie, w subtelnych wtrąceniach do gęstego jak ribollita wywodu, wkrada się zachwyt.
Zachwyt, który jest podstawowym składnikiem każdej porządnej włoskiej opowieści, choćby najbardziej banalnej i niewiarygodnej. Zachwyt Włochami, których piękno ratuje nawet złą literaturę i który łączy nas wszystkich – tych, którzy piszą o Italii i tych, którzy o niej czytają, tych którzy w podróż włoską wyruszali, wyruszają i wyruszać będą…