Najpierw były „Przekleństwa niewinności”, których ekranizacją udanie zadebiutowała Sofia Coppola. Po obsypanej licznymi nagrodami „Middlesex”, drugiej swojej powieści, Jeffrey Eugenides zrobił sobie dziewięcioletnią przerwę, nim ogłosił najnowszą, wymierzoną w intelektualne mody, książkę. Ale już jej pierwsze zdanie w pełni wynagradza długi okres oczekiwania.
Dziś „Anna Karenina” nie skończyłaby się samobójstwem. Anna wywalczyłaby niezłe alimenty, a Karenin musiałby dogadać się z Wrońskim i co drugi weekend spędzać z synem.
Zbiór niedokończonych próz „Stanęła naga...” jest nie tylko dowodem na niespełnione marzenia Broniewskiego o dwóch wielkich projektach – powieści opartej na wątkach autobiograficznych oraz dramatu o życiu i działalności Ludwika Waryńskiego. To także szansa na nowe otwarcie w recepcji jego twórczości, mimo że na wielkiego powieściopisarza autor „Anki” zadatków nie miał.
Do adaptacji arcydzieł literatury mam stosunek nieufny. Pachną albo cenzurą, albo szkolnym brykiem, albo uproszczeniem - żeby łatwiej było coś przełknąć, żeby szybciej można było zająć się czymś innym. Przypomina mi się żart rysunkowy z „New Yorkera” - jedna pani poleca drugiej książkę w księgarni mówiąc: „To fajna książka. Nie zmarnowała mi zbyt wiele czasu”.
Autobiografie jak magnes przyciągają uwagę: spodziewamy się podsumowania życia, szczerości, prawdy lub przynajmniej zgrabnych kłamstw. Tylko, co ciekawego napisze osiemnastoletni idol Justin Bieber lub Jola Rutowicz, w której wypadku „pięć minut” sławy nie brzmi jak metafora. I dlaczego celebryci piszą (książki), skoro mają facebooka i twittera?