10 grudnia 2015

Dzienniki japońskie.

Pojechałem do Tokio w październiku, zaopatrzony w ogromną ciekawość oraz trzy książki: opowiadania Murakamiego, eseje Joanny Bator, oraz „Dzienniki japońskie. Zapiski z roku Królika i roku Konia” Piotra Milewskiego. Nie wiem co czytał autor tej ostatniej pozycji w Japonii – zapewne nie była to literatura piękna, która jak wiemy, samą swoją objętością wyklucza się z obecności w plecaku podróżnika. W moim przypadku fascynacja Japonią była tak duża, że wolałem obserwować niż czytać, dlatego książkę Milewskiego dokończyłem dopiero w Polsce.

Milewski pojechał do Japonii w roku 1999, roku Królika, który, według kalendarza chińskiego, był też rokiem, w którym się urodził, a powrócił do tego kraju w roku Konia, trzy lata później. Jego książka przypomina wydaną wcześniej „Transsyberyjską. Drogą żelazną przez Rosję i dalej”, którą również czytałem, podróżując po miejscach, przez autora opisanych, najwięcej w pociągu do Irkucka. Chronologicznie podróż do Japonii wydarzyła się Milewskiemu wcześniej, niż przygoda z koleją transsyberyjską, ale widać zachęcony sukcesem pierwszej książki, postanowił wrócić do zapisków japońskich.

Sposób podróżowania Milewskiego to rodzaj improwizacji, popartej jednakże znajomościami, które procentują. Poznany w Monachium Ryu, zapewnia mu doskonałe lokum w Tokio, w dzielnicy Ebara-machi. Opisując tę dzielnicę i zwyczaje tam panujące, autor daje nam to, co potrafi najlepiej – spokojną refleksję nad miejscem, świat przesycony własną przygodą i siebie w tym małym wszechświecie.

W czerwcu w Japonii panuje tsuyu – pora deszczowa, określana piątą porą roku, albo śliwkowym deszczem. W takim właśnie czasie autor przybywa do Tokio, zaopatrzony w pięćdziesiąt tysięcy jenów, na trzy miesiące przemierzania Kraju Kwitnącej Wiśni. Pieniądze pomogły Milewskiemu przetrwać, ale to niezwykła gościnność, zwana omotenashi, której zaznał w Osace, pozwalała mu zasmakować japońskiego rytuału, zakładającego, że każde spotkanie jest niepowtarzalne i wymaga od gospodarzy cierpliwości w odgadywaniu potrzeb gościa. Taka gościnność, to również wyzwanie dla gościa, ponieważ powinien on domyślić się, kiedy należy odjechać, ażeby radość spotkania nie przekształciła się w przykry obowiązek.

Podziwiam wytrwałość Milewskiego w upartym przemierzaniu Tokio na własnych nogach. Doskonale skomunikowana stolica Japonii, zapewnia dojazd metrem lub koleją w każde, wymarzone miejsce – Milewski poznawał trzydziestomilionowe miasto pieszo, a kolej służyła mu jedynie za drogowskaz. Słynna linia Yamanote, okrążająca centrum Tokio, stanowiła doskonały punkt orientacyjny – tory kolejowe lub hałas przejeżdżającego pociągu, to świetna wskazówka i punkt orientacyjny dla zgubionego podróżnika. A w Tokio zgubić jest się bardzo łatwo – wysokie budynki, ścieśnione na małej powierzchni, nie dają oddechu wzrokowi, który gubi się, oślepiony feerią reklamowych świateł.

Przemierzanie Japonii pieszo i autostopem, sypianie w parkach lub u dobrych ludzi, korzystanie ze słynnej, japońskiej gościnności – wszystkie te elementy składają się na dosyć ekscentryczny sposób poznawania odmiennej kultury. Pomimo tej intensywnej bliskości z wieloma Japończykami, nie udaje się pisarzowi przeniknąć przez złożoność japońskiego ducha, czy charakteru – o wiele więcej dowiemy się o tym z książek np. Bator. Milewski funduje nam raczej przygodę, rodzaj ekstremalnej wyprawy, na którą nie każdy potrafiłby się zdobyć, choć świat skurczył się ostatnio tak radykalnie, że nawet bilet lotniczy do Tokio, kosztuje mniej, niż tydzień w zatłoczonym kurorcie w Egipcie.

Książka Milewskiego jest odpowiedzią na pytanie o prawdziwość motta Nicolasa Bouviera, że daleka podróż ma to do siebie, że przywozi się z niej coś innego, niż to, po co się pojechało. Docierając do ostatniej strony przekonujemy się, czego autora nauczyła wyprawa i dlaczego to nie pamiątki, a nawet nie wspomnienia są esencją, dla której przemierza się świat.

 

 

Czytelnicy, tej recenzji oglądali także