Recenzja
Najlepszy kryminał Mariusza Czubaja
Mariusz Czubaj wrócił do Rudolfa Heinza i nie mam mu tego za złe.
Uraczony w ubiegłym roku przygodami Marcina Hłaski, przystępowałem z widocznym zniechęceniem do czytania najnowszej produkcji Zdobywcy Nagrody Wielkiego Kalibru. Tymczasem „Piąty beatles” to z pewnością najlepsza powieść kryminalna Czubaja. A było tych książek już kilka, poczynając do wydawanych z Markiem Krajewskim opowieści o komisarzu Jarosławie Paterze, poprzez trzy historie z Rudolfem Heinzem.
Miłość autorów kryminałów do swoich bohaterów jest odwrotnie proporcjonalna do miłości czytelników do tychże postaci. Kiedy udaje nam się polubić Eberharda Mocka, Marek Krajewski zaskakuje nas serią o Edwardzie Popielskim. Marcin Wroński już przebąkuje o końcu sagi z Zygą Maciejewskim i nawet charyzmatyczny Jo Nesbo ma po dziurki w nosie swojego Harrego Hole’a i pisze kryminały bez jego udziału, gdy tymczasem publiczność domaga się swojego ulubionego policjanta.
Zobowiązania wydawnicze Mariusza Czubaja doprowadziły do sytuacji, kiedy po ekscesach nowego bohatera „Martwego popołudnia”, musiał wrócić poprzedni, żeby autor mógł wywiązać się z umowy. Wracają więc stare historie, a co niektórzy czytelnicy muszą przekartkować „Zanim znowu zabiję” i „Kołysankę dla mordercy” i przypomnieć sobie kim jest tajemniczy Kastoriadis, dlaczego jeszcze nie umarła Gotycka Jolka i z jakiego powodu Rudolf nie utrzymuje kontaktu ze swoim sławnym ojcem.
Rudolf Heinz jest profilerem, czyli osobą, która wykorzystując swoje zdolności psychologiczne, stara się wskazać przestępcę, zazwyczaj seryjnego mordercę. Ucząc młodych policjantów na warsztatach doskonalenia w Pile, przez przypadek zostaje wezwany na miejsce zbrodni, która jest pierwszą z serii niewyjaśnionych, nad którą spędzi prawie dwa lata, by w końcu zdemaskować zabójcę.
Konstrukcja powieści jak zawsze u Czubaja jest lekko irytująca, jakby zmuszał nas do śledzenia swojego toku myślenia, nie zawsze dając jasne wskazówki jak to robić. Na początku mamy dziwną rozmowę dwóch mężczyzn, która tak naprawdę jest na tyle tajemnicza, że zapominamy o niej bardzo szybko, a jeśli jesteśmy prymusami, to powinniśmy do niej wrócić po przewróceniu ostatniej kartki. Do tego mamy rozdziały prowadzone w pierwszej osobie, przeplatane jakąś niby spowiedzią, czy przesłuchaniem, czymś, co miłośnikom seriali kojarzy się z kultowym „True Detective”, z niesamowitą rolą policjanta, w którego wcielił się Matthew McConaughey.
Rozdziały noszą nazwy tytułów piosenek z płyty zespołu The Beatles „Abbey Road”, o czym zresztą autor pisze na końcu, wyjaśniając, dlaczego właśnie te tytuły, choć możemy uznać to jedynie za sprytne zagranie, które nadaje książce oryginalności. Czubaj lubi wyszukiwać takie smaczki, czy to związane z nazwiskami (policjantka słuchająca Klubu Trójki o książkach, ma koleżankę nazwiskiem Nogaś), czy postaciami fikcyjnymi – złomiarz, nazywa się Edi, a gdy Heinz trafi nad morze, uda mu się spotkać z komisarzem Jarosławem Paterem. Czas akcji też nie został wybrany przypadkowo – Mistrzostwa Europy w piłce nożnej, rozgrywane na naszych boiskach, nie robią wrażenia na profilerze, a nawet określa je mianem „piłkarskiej zarazy”.
Jak to u Czubaja dużo się dzieje, zwłaszcza na koniec, jeździmy po Polsce, choć aż nas korci, żeby tego Heinza zostawić w obskurnych Katowicach, żebyśmy mogli je choć trochę polubić; niestety, Heinz trafia nawet do Berlina, choć jestem bardzo ciekawy, czy w rzeczywistości nasza policja poświęciłaby pieniądze i czas, żeby tak profesjonalnie zajmować się jedną sprawą.
Dlaczego ta książka wciąga, dlaczego chce się do niej wracać? Na pewno autor skonstruował ciekawą intrygę, warsztatowo wywiązał się bez zarzutu, ograniczył przemądrzałe dialogi, tak irytujące w poprzedniej książce i stylizowane na czarny humor, którego zbyt duża dawka jedynie irytowała, ale przede wszystkim pokazał nam świetnie scenerię, tło, postaci drugoplanowe, trochę nas pozwodził, trochę rozśmieszył a wszystko to jest wyważone i nie przeszarżowane.