21 marca 2013

Dekonstrukcja rodziny

Czy da się utrzymać integralność rodziny w mieście, na które z przerażającą regularnością spadają libańskie katiusze? Czy da się to zrobić, będąc „obcym”, imigrantem, niezbyt przyjaźnie witanym w Izraelu? Na te pytania Simona Dadan musi sobie odpowiedzieć szybciej, niżby się spodziewała, kiedy jej mąż – król falafela – umiera, użądlony przez pszczołę prosto w serce.

 

Powieść Sary Shilo „Krasnoludki nie przyjdą” nie jest „wielką narracją” – nie znajdziemy tu próby opisania skomplikowanych międzyludzkich stosunków pogranicza czy szerokiej panoramy społecznej. To rzecz intymna, dotykająca najczulszych punktów. Bohaterowie należą do osieroconej rodziny, która po śmierci ojca zamienia się w grupę dryfujących wspólnie ludzi, złączonych kłamstwem, które rodzi się kilka miesięcy po pogrzebie. Kłamstwo rośnie i rozsadza rodzinę od wewnątrz. Owdowiała Simona skupia się na rozpamiętywaniu, choć nie do końca wiadomo czego – czy tragicznie zakończonej miłości, czy uprzywilejowanej pozycji, jaką zajmowała w miasteczku. Jej dzieci pogrążają się we własnych, drobiazgowo konstruowanych światach, by wyrzucić wojenną rzeczywistość ze świadomości.

 

Na uwagę zasługuje zwłaszcza opis codziennego, szokująco zwyczajnego życia w miasteczku. Tubylcy przyzwyczaili się już do ostrzału i nalotów, chwilowa panika szybko zamienia się w nudę. Paradoksalnie, groźniejsze od rakiet są ksenofobiczne poglądy, które w tych wyjątkowych warunkach jeszcze szybciej zyskują posłuch. Złączeni wspólnym nieszczęściem ludzie zaczynają dzielić się na Żydów, Arabów, Marokańczyków. Podziały przestają funkcjonować jedynie w bunkrze, gdzie wszyscy stają się „wielką masą trzęsących się nóg, rąk i rozwartych ust”.

 

Ważny jest tutaj również język, niezwykle plastyczny, zaskakujący metaforami, zapraszający czytelnika do zanurzenia się w jego bogactwie. Opowiadając o rzeczach najprostszych, Shilo unika banału, nie pakuje się na minę zbyt błahych czy podniosłych słów. Autorka czuje słowa i waży je ze znawstwem, równie potoczyście opisując poranny prysznic, co zbiorową histerię podczas bombardowania.

 

„Krasnoludki nie przyjdą” nie jest, szczęśliwie, książką polityczną, choć jej antywojenny wydźwięk jest oczywisty. To przede wszystkim opowieść o życiu, które rozwija się na każdej glebie, nawet jeśli ceną za wszystko musi być skarlenie i deformacja.

Czytelnicy, tej recenzji oglądali także