Recenzja
Epilepsja i ja
“Rycerze świętego Wita” to jeden z najważniejszych, najgłośniejszych i najlepszych komiksów, które ukazały się w Polsce w ubiegłym roku. To rzecz, która musiała doczekać się u nas omówienia.
Historia opowiadana przez Davida B. jest autobiografią. Co charakterystyczne i wyjątkowo trudne, autobiografią w której niejednokrotnie osoba tworząca nie jest głównym bohaterem wydarzeń. Trochę jak w “Mausie” Spiegelmana, z tą jednak różnicą, że David B. przywołuje głównie wydarzenia, w których brał bezpośredni udział. Właśnie poczucie odsunięcia, bycia drugoplanowym bohaterem w historii choroby brata jest jedną z najważniejszych przyczyn, dla których ten komiks został narysowany. Trudno wątpić, że jego powstanie to w dużej mierze autoterapia, do czego autor chce nas zresztą przekonać na każdym kroku.
Jean-Christophe, starszy brat Davida jest epileptykiem. Choroba przebiega u niego wyjątkowo ciężko – ataki miewa nawet kilka razy dziennie, zdarza się, że parogodzinne. Rodzice próbują wszystkiego, aby mu pomóc, a że tradycyjne środki zawodzą bardzo szybko, rodzina Beauchardów na długie lata zwraca się w stronę najróżniejszych metod medycyny alternatywnej, energoterapii, grup wsparcia z pogranicza ezoteryki, magii, medytacji, parapsychiatrii i, zdarza się, bezczelnej szarlatanerii. Im zaś starszy jest Jean-Christophe, tym bardziej głównym problemem staje się on sam – najpierw jego bunt, z czasem zaś bierność, nieprzystosowanie do świata, zwątpienie, apatia i “chowanie się za chorobą”. Pozostała dwójka rodzeństwa skazana jest na tłumienie swojego buntu w sobie. To nie oni są głównymi aktorami tej opowieści, to nie oni – teoretycznie – cierpią najbardziej.
Davidowi w trzymaniu się pionu pomagają rysunki, opowieści i fantazja. Komiks to także dokumentacja narodzin artysty, rysownika. “Rycerze świętego Wita” w ogóle nie są tylko historią choroby – są historią życia Davida B., które przez wiele lat rozgrywało się w cieniu choroby brata. Są historią zepchnięcia na margines, próbą poradzenia sobie z przeszłością tak trudną, że zwracającą go przeciw światu, a także opowieścią o trudnych relacjach z Jeanem-Christophem.
Album kipi wściekłością i niepokojem, który, jak twierdzi na kartach komiksu David, jest głównym tematem jego twórczości. Widać to już po przeładowanych, nerwowych rysunkach, a także kompozycji pomyślanej jako pozorny strumień świadomości kompulsywnie powracający wciąż do tych samych tematów: choroba, niepokój, zamęt, brat, gniew (kompulsywnie jak ataki Jeana-Christophe’a, jak starania rodziców, którzy muszą wykorzystać wszystkie możliwe sposoby na złudną pomoc synowi). Album to właśnie opis powtarzających się nieustannie prób zaradzenia problemowi, który ciągle stopniowo narasta. Pewną nadzieję daje tylko koniec książki – pozorna emancypacja Davida i pojednanie braci. Autoterapeutyczny akt symboliczny poparty cytatem z Fernando Pessoi. Mówiąc inaczej – funkcja magiczna opowieści.
Album, który powstawał przez 7 lat, a do którego autor dojrzewał lat 20, jest ogromny, niemal przytłaczający. David B. poddał materiał autobiograficzny obróbce na szeroką skalę, pomimo, że nie chodzi tu raczej o chęć kronikarskiego sprawozdania z choroby brata. Wydarzenia to symbole, które mają sens jako decydujące czynniki wpływające na życie psychiczne Davida, nie mają zaś sensu jako same fakty (dlaczego to ja jestem chory? – pyta Jean-Christophe). Slogany o jednym z najważniejszych komiksów, o nobilitacji gatunku za sprawą “Rycerzy świętego Wita” nie są zapewne przesadzone. Przede wszystkim mamy jednak do czynienia z przejmującą historią dorastania w cieniu choroby, opowieścią o samej chorobie i spustoszeniu, jakiego dokonuje dookoła. Z nieprzyjemną historią, która naprawdę powstała z głębokiej potrzeby.