Recenzja
Skrzywdzeni i poniżeni
Wojciech Engelking wkracza na literackie salony pewnym krokiem i z przytupem. Zabawna, inteligentna i makabryczna powieść „(niepotrzebne skreślić)” w karykaturalny sposób obnaża dzisiejszą rzeczywistość, w której bez pieniędzy jesteś nikim.
Dwudziestodwuletni autor wystrzelił powieścią nad wyraz dojrzałą, śmiałą i obrazoburczą. Engelking napisał książkę w określonej konwencji i bez pozytywnych postaci, wyciągając nasze brudy na zewnątrz, portretując, jak sam mówi, kilkoro swoich znajomych, którzy pękając ze śmiechu, nie zauważyli, że – jak u Gogola – śmieją się sami z siebie. Czy porównania powieści Engelkinga do książek Masłowskiej i Karpowicza to tylko z naszej strony bezradny gest? A może młody prozaik zagrał z wyrachowaniem, czerpiąc natchnienie z Internetu i okolic Placu Zbawiciela?
W książce dostaje się wszystkim bez wyjątku – każda nasza nowobogacka przyjemność zostaje zohydzona, każda z postaci stojąca szczebelek wyżej na drabinie społecznej nie waha się powiedzieć: „Pan/pani nie wie, kim ja jestem”. Zabawa w poniżanie i upadlanie trwa tam niczym całotygodniowy festyn przed nowo otwieraną Biedronką.
Weronika ma kochającą matkę, której nienawidzi, i bogatego tatkę, który chciałby, żeby córunia z mamusią u niego zamieszkały w zamian za sprzątanie. Matka przebywając na dole drabiny społecznej (źródłem jej utrzymania jest czyszczenie kibli) ciągnie za sobą Weronikę w otchłań poniżenia. Dziewczyna od urodzenia skazana jest na udręczające docinki i upokorzenia, gdyż nie potrafi wykrzesać z siebie nic, by zmienić sytuację i pasożytuje na umęczonej matce.
Wiktor ma w życiu lepiej – jego rodzice należą do klasy średniej, co oznacza, że uzbierali trochę pieniędzy i mogą zapewnić synowi forsę na drobne wydatki, a nawet załatwić po znajomości pracę. Poznaje Beatę, która płaci swoim rodzicom ze wsi, żeby nie przyjeżdżali do stolicy i oszczędzili jej kompromitacji.
Autor straszy nas niedaleką przyszłością, kiedy ludzkość zajęta będzie nieustannym podglądaniem upokorzeń innych, dzięki zwyrodniałej wersji Facebooka śledzącej każdy krok bliźnich 24 godziny na dobę. Engelking pokazuje nam dokąd zmierzamy, kim stajemy się w świecie Pudelka, celebrytów, Ikei i paserskich pożyczek. Obnaża fałszywość każdej instytucji, szydzi z kościoła, służby zdrowia, a nawet rodziny.
Oglądamy ten chocholi taniec świata, wykrzywiony grymasem, karykaturalny los pozbawionych empatii osobników i wreszcie dociera do nas, że Engelking posunął się w swojej powieści za daleko, jakby chciał, żebyśmy w finale zakrzyknęli niczym pułkownik Kurtz, z „Czasu Apokalipsy”: zgroza! Ten festiwal klęsk i upokorzeń zaczyna nas w pewnym momencie przytłaczać i nużyć, bo wiemy, że to tylko satyra, że to Masłowska przemieszana z Karpowiczem i podlana frazą Witkowskiego, że te urywane rozmowy, bezwstydne opowieści, ta cała akcja zatracają się w przesadzie.
Wojciech Engelking zadebiutował z hukiem, udowadniając, że potrafi pisać i z całą pewnością może powiedzieć, jak bohaterowie „(niepotrzebne skreślić)”: „Pan nie wie, kto ja jestem…” Ale czy doskonałe władanie językiem, talent i przeczytane książki, potrafią stworzyć coś więcej, niż jedynie futurystyczną, jednowymiarową miazgę? Na odpowiedź musimy jeszcze poczekać.