Recenzja
Duże podróże
Każdego z nas nachodzi od czasu do czasu ta szalona myśl: „A może by tak rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady?”. Później skrzętnie przysypujemy ją stosem obowiązków i rzeczy do zrobienia, przypominamy sobie, że w Bieszczadach bywa ciemno, zimno i ogólnie dosyć niewygodnie. Dzięki bogom są szaleńcy, którzy robią takie rzeczy za nas.
Tim Cope to Australijczyk, który zaprzecza tezie, że mieszkańcy tego kraju egzystują wyłącznie w symbiozie ze swoimi deskami surfingowymi. Cope postanowił bowiem wyruszyć w podróż śladami mongolskich nomadów, tych samych, którzy w XIII wieku zapuszczali się aż na tereny dzisiejszej Europy Środkowej i pokonali Henryka Pobożnego w bitwie pod Legnicą, o czym uczy się mniej więcej w czwartej klasie podstawówki. Wyprawa, która rozpoczęła się w Mongolii, skończyć się miała na Węgrzech, konkretnie nad Dunajem. A jeśli mówimy o śladach nomadów, jest to określenie dosłowne – Tim odbył tę wyprawę na końskim grzbiecie. Zaplanowana na półtora roku wyprawa przeciągnęła się w prawie czteroletnią podróż po stepach Mongolii, Kazachstanu, Rosji, Ukrainy i Węgier i okazała się nie tylko wędrówką w przestrzeni (czuć ją zresztą w narracji, w każdym opisie Cope’a; nie trzeba nawet specjalnie wytężać wyobraźni, żeby poczuć to samo – zagubienie pod błękitem nieba, białe plamki jurt na horyzoncie, wielka cisza, przerywana wieczornymi odgłosami krzątaniny przy zbliżaniu się do obozowiska), ale także mentalną wycieczką w głąb siebie.
Cope do wyprawy przygotowywał się, co widać wyraźnie w „Śladami Czyngis Chana”, bardzo skrupulatnie. Przez większość czasu był w końcu zdany tylko na siebie lub, co gorsza, na życzliwość innych ludzi. Jak się okazuje, niełatwo jest podróżować konno wśród tych, którzy wędrowny tryb życia mieli co prawda we krwi, ale realia polityczno-gospodarcze sprawiły, że mało kto z nich może sobie na to pozwolić. Cope przez całą podróż był proszony o sprzedaż koni lub narażony na mniej lub bardziej inteligentne próby ich kradzieży. Ale ta książka to oprócz anegdot podróżniczych także spora kopalnia wiedzy na temat historii koczowniczych plemion żyjących na ogromnych stepach Eurazji – aż chce się powiedzieć, że to kolejna podróż – w przeszłość.
Pewien dyskomfort powodowała u mnie świadomość, że Cope w momencie startu w Karakorum w Mongolii miał 25 lat. To troszkę mniej niż ja. To ten rodzaj dyskomfortu, który każe liczyć odbyte dotąd podróże i określać stopień ich niezwykłości. Na szczęście – siedząc na wygodnej kanapie, w ciepłym mieszkaniu – uświadomiłam sobie, że to nie konkurs. Każdy z nas ma swoją podróżniczą strefę komfortu, a tacy osobnicy jak Tim Cope są po to, żeby przekraczać ją w naszym imieniu. I chwała im za to.