6 maja 2014

„Historia gówna”, czyli nadzieja dla humanistów

Florian Werner pochodzi z takiego kręgu kulturowego, w którym najpopularniejszym rdzeniem tworzącym przekleństwa jest scheisse, czyli gówno. Werner błyskotliwie udowadnia, że jest to słowo na wskroś narodowe, w wymowie brzmiące “wystarczająco teutońsko, żeby za granicą natychmiast było rozpoznawane jako niemieckie”. W Polsce moglibyśmy pewnie tak powiedzieć o słowie “kurwa”, choć szybka analiza potwierdzi, że “gówno” też zajmuje poczesną pozycję w panteonie naszych przekleństw. Ale autor “Historii gówna” nie skupia się na tym, żeby zaszokować nas “wyrazami”, a raczej swoją erudycją w zakresie tej podstawowej (dosłownie) dla cywilizacji substancji.

 

Werner umiejscawia gówno w różnych kontekstach, od profanum przechodząc do sacrum, by udowodnić tezę, że sama substancja jest w zasadzie neutralna znaczeniowo, za to łatwo daje się wpisać w konkretne sytuacje. W Akwizgranie do dziś znajduje się relikwia rzekomo przedstawiająca pieluszkę Jezusa – dosyć osobliwy artefakt, zwłaszcza, że chodzi w końcu o syna Bożego. Dyskusje, czy Jezus wydalał, zajmowały zresztą umysły wielu ludzi Kościoła we wczesnych wiekach działalności tej instytucji. Ale jednym z najbardziej zafiksowanych na temacie odchodów w ogólności był, jak się okazuje, Marcin Luter, ojciec kościoła protestanckiego. Jego opis zmagań z szatanem jako żywo przypomina zmagania, jakie podjąć czasem musi każdy z nas – w wiadomym celu.

 

Wysokie rejony często są jednak przez autora opuszczane. Zagłębia się on bowiem w odmętach kloacznego humoru, od antycznego poematu Marcjalisa, poprzez zdecydowanie fekalny humor Dyla Sowizdrzała, aż po współczesną popkulturę i postać Vincenta Vegi, gangstera z “Pulp Fiction”, który zostaje zabity, gdy siedzi na klozecie (czytając “Panią Bovary”). Nie zawsze zresztą Werner trzyma się ściśle dosłownego znaczenia słowa “gówno” i mocno eksploruje jego metaforyczną wymowę. Opierając się na porównaniu pracy twórczej do trawienia wcześniej przyswojonych idei i wiedzy, dochodzi do wniosku, że jej efekty to właśnie… no właśnie. Jako recenzent tego dziełka, sama też muszę poradzić sobie z tą świadomością.

 

Ta książka to żywy dowód na to, że wciąż jest nadzieja dla humanistów, a obszary nietknięte do tej pory rozprawą naukową z pogranicza filozofii, historii, socjologii i antropologii nadal istnieją. Choć należy się spieszyć, bo Czarne już za chwilę wydaje kolejną książkę z cyklu – “Historię penisa”.