5 czerwca 2013

Komiks lirycznie

Paulo Monteiro w swoim albumie, ponoć niedawnej sensacji komiksu portugalskiego, próbuje zrobić rzecz trudną – tchnąć ducha liryki w świat historii obrazkowych. Szkoda tylko, że jest to liryka raczej pośledniego gatunku.

 

Zagadnienia z zakresu poetyki komiksu, pomimo starań takich ludzi jak Scott McCloud (znany autor prac teoretycznoliterackich o komiksie… w formie komiksu) czy choćby Jerzy Szyłak, nadal czekają na swojego Arystotelesa i do dziś nie zostały zbyt dobrze opisane. Głównie ze względu na to, że o ile tradycyjny, przysłowiowy komiks o Supermenie stosunkowo łatwo byłoby rozłożyć na czynniki pierwsze, o tyle ogół produkcji dawno tej pierwotnej tradycji na różne sposoby zaprzeczył. Dość pewna wydaje się jednak teza, że komiks jest formą, w której dominuje żywioł epicki. Historie obrazkowe – jak sama nazwa wskazuje – są opowiadane. Także albumy „poetyckie” zwykle nie rezygnują z konwencji opowiadania, a ich „poetyckość” manifestuje się w nich raczej za pomocą atmosfery, rysunku, tematu.

 

Portugalczyk Paulo Monteiro w świetnie zatytułowanym dziełku „Nieskończona miłość którą do ciebie czuję i inne historie” postawił przed sobą zupełnie inne cele. Mieści się w nim kilka mniejszych całostek, a każda z nich jest liryczna w dosłownym sensie. Nie są to opowieści. Każda z części to rzeczywiste liryczne solilokwium, jak gdyby podzielone na wersy, z których każdy został zilustrowany. Tematy także są liryczne w pełni: miłość w swoich różnych odcieniach, tęsknota, tożsamość, śmierć. Brzmi to wszystko bardzo interesująco, lecz niestety komiks gorzko rozczarowuje. Te zilustrowane wiersze – przykro mówić, tak jak przykro komentować każdą tego typu osobistą twórczość – są grafomańskie.

 

Na skrzydełku okładki umieszczone zostały fragmenty dziennika twórcy. Jeden z urywków brzmi tak: „Jeśli coś łączy te opowieści, to jest to miłość w różnych odcieniach. Ale czy to wystarczy, aby nadać albumowi spójność? Okropnie się boję, że wszystko to jest jakieś ckliwe i zupełnie niepowiązane ze sobą…”. Cóż, po przeczytaniu albumu, muszę przyznać, że obawy Monteiro są uzasadnione. Żałuję, ale tytuł się zmarnował.