17 września 2012

O podróżach i innych podróżach

Cees Nooteboom jest jednym z najpoważniejszych kandydatów do Nagrody Nobla. Jego „Hotel nomadów” to dowód na to, że podróżowanie nie jest łatwą sztuką. Trzeba nieustannie pilnować swej głowy, by była wystarczająco otwarta na to, co ją otacza. By z gąszczu detali wyłowić to, co najważniejsze. By nie stać się turystą.

 

Co popycha ludzi do podróżowania? Odpowiedzi można mnożyć, choć tak naprawdę chodzi o to, w jakim celu dwudziestokilkuletni Holender „porzuca” swą ojczyznę i rzuca się wir peregrynacji, które zaprowadzą go na krańce świata – do Japonii, Sao Paulo, Tonga. Może znudziło go uporządkowane „królestwo przedmiotów”, jak nazywał Niderlandy Zbigniew Herbert. Może płaska, wydarta morzu równina wydawała się zbyt statyczna, nie zostawiała swobody. Może Nooteboom pragnął zobaczyć miejsca, które stworzył Bóg, nie Holendrzy. Może zagrała w nim krew przodków-odkrywców, których zamorskie faktorie przyczyniały się do rozrostu holenderskiego mini-imperium. Nooteboom najbardziej przypomina jednak pielgrzyma, który klęka w pyle drogi, by podziwiać niezwykły kwiat.

 

Przyjąć w siebie cały kraj, po którym się podróżuje nie jest łatwo. Łatwo za to ulec pokusie, by egoistycznie prześlizgnąć się po powierzchni, wybierając najciekawsze elementy. Innymi słowy – najłatwiej stać się turystą. Nooteboom cieszy się wszystkim, co dostaje: przeszłością meczetu kordobańskiego, teraźniejszym upałem, niepewną przyszłością Kraju Basków, wieczorem w irlandzkim pubie, wnętrzem weneckiego kościoła i śmiechem japońskiego zakonnika. Jak pielgrzym z Norwida – tyle ziemi posiada, ile stopą nakryje. To nie pielgrzymka pokutna, to raczej pochwała świata we wszystkich jego odsłonach.

 

Więc o czym właściwie jest „Hotel nomadów”? To dziennik z podróży. Pamiętnik Holendra, który od czterdziestu lat zachwyca się światem. Brzmi trywialnie? Możliwe, ale Nooteboomowi udaje się pisać o rzeczach prostych w taki sposób, że nie wydają się błahe.