18 września 2013

Opowieść z niedopowiedzeń

Alice Munro nie poraża rozległą panoramą społeczną. Nie interesują jej szerokie plany, realizuje się za to w detalu. Niczym badacz pochyla się nad pozornie nieistotnymi wydarzeniami, wydobywając z nich ponadczasową głębię.

 

W zbiorze “Miłość dobrej kobiety” najbardziej urzeka lekkość, z jaką Munro radzi sobie, opisując tematy przecież niełatwe – narodziny, śmierć, miłość i kres miłości, wszystkie te progi, momenty przejścia, w których człowiek staje się niezwykle kruchy i delikatny. Człowiek, a właściwie kobieta, bo to na ich emocjach Kanadyjka skupia się najbardziej. Opisując czasy wciąż jeszcze raczkującego równouprawnienia, wkracza w ukryte światy, o których istnieniu nie mieli pojęcia prawie nieobecni mężowie, wścibscy sąsiedzi czy rodzice. W rozważaniach dnia codziennego znajduje zaskakujący, wręcz paraboliczny uniwersalizm.

 

Munro to, o czym doskonale wiedzą jej czytelnicy, mistrzyni krótkiej formy. Jej opowiadania nie posiadają wyraźnego zakotwiczenia w czasie, są jak zapamiętany przelotnie fragment dnia, zaczynają się i kończą pozornie zupełnie przypadkowo. A jednak (myślę, że nie tylko u mnie) pobudzają one fantazję w stopniu znacząco niezdrowym, powodując, że człowiek spędza całe dnie zastanawiając się, co było dalej. Munro rzuca pewnymi sugestiami, jednocześnie nie zdradzając finału. Jej opowiadania są jak kartka z kalendarza, która przypadkiem okazała się być tą szczególną.

 

“Taniec szczęśliwych cieni” ukazał się u nas niemal czterdzieści pięć lat od czasu publikacji oryginału, na „Miłość dobrej kobiety” czekaliśmy krócej, bo lat piętnaście. Przypomina to nieco sytuację z Doris Lessing, która również doczekała się masowego tłumaczenia jej książek dopiero po zdobyciu Nagrody Nobla w 2007 roku. W przypadku Munro wydawnictwa na szczęście zareagowały wcześniej. Nobel dla Kanadyjki nikogo nie zaskoczy. I – co pokazują kolejne zbiory, wydawane u nas – będzie jak najbardziej zasłużony.