11 sierpnia 2014

Pierwsza rybokracja świata

“Teatr ryb. Podróże po Nowej Fundlandii i Labradorze”. Ten tytuł wzbudzał we mnie podniosłe, marynarskie uczucia. Kojarzył się z kanadyjskim traperem stojącym na dziobie swego szkunera, z brodą obmywaną morskimi falami płynącym na podbój dzikiej, nieznanej Północy. Rzeczywistość trochę mnie zaskoczyła. No i oczywiście zapomniałam o rybach.

 

Ryba, czyli dorsz. Kiedyś była wszędzie, dziś morze jest zamknięte. Podstawa nowofundlandzkiej gospodarki, jedyny powód, dla którego ten zapomniany przez świat skalisty kawałek ziemi został zasiedlony przez białego człowieka. Ryba przez długi czas była tu jedyną uznawaną (i przedstawiającą jakąkolwiek wartość) walutą. John Gimlette przyjeżdża tu śladem swojego przodka, przywożąc oko do szczegółów, ucho do anegdot i typowo angielskie poczucie humoru. Doktor Elliot Curwen przyjechał tu pod koniec XIX wieku jako lekarz, jego prawnuk ponad sto lat później zjawił się jako ten dziwny typek, który wszędzie się kręci, ze wszystkimi rozmawia i nieustannie coś notuje.

 

Jak się okazuje, Nowa Fundlandia to kraina wyjęta po części z Dickensa, po części z Monty Pythona. W opowieści Gimlette’a przeszłość miesza się z teraźniejszością, a zamieszkujący ją ludzie to osobowości, jakich próżno szukać na nudnym kontynencie. Przez stulecia kręcili się tu wariaci, szaleńcy, szumowiny, idealiści, ekscentrycy – sami Nowofundlandczycy zdają się w pełni zadowoleni z takiej charakterystyki. Pielęgnują swoją odrębność, nawet mimo tego, że do niedawna była powodem kpin kontynentalnych Kanadyjczyków, z których zresztą Nowofundlandczycy również się naśmiewają – ot, taka wzajemna pogodna wrogość.

 

Wielką zaletą tej książki jest styl i potoczysty język Gimlette’a, świetnie oddany w przekładzie przez Hannę Pustułę-Lewicką. Autor skraca dystans pomiędzy czytelnikiem a opisywanymi ludźmi i wydarzeniami, dzięki czemu stwarza złudzenie, że obracamy się w dobrze znanym nam środowisku, którego problemy i anegdoty nie są nam obce. W końcu dorsz to smaczna ryba. Innym plusem “Teatru ryb” jest jego bezpretensjonalność – nie jestem wielką fanką literatury podróżniczej, która zakłada (zazwyczaj), że dany region opisuje kompletny laik, co często kończy się listą zachwytów nad ładnymi widokami i przedstawieniem niezbyt pogłębionego tła kulturowego. Gimlette jest świetnie przygotowany – poznacie dzięki niemu Labrador, o jakim nigdy nie myśleliście.

Czytelnicy, tej recenzji oglądali także