Recenzja
Problem z kanonem
Słynny komiks Franka Millera to klasyk jakich mało. Czy jednak automatycznie oznacza to niezapomniane doznania podczas lektury?
„Powrót Mrocznego Rycerza” cieszy się w świecie komiksu statusem nienaruszalnego kamienia milowego i arcydzieła, takiego jak choćby „Pani Bovary” w obszarze literatury nieobrazkowej. Podobnie jak większość z dwunastu albumów, które zostaną wkrótce wydane w egmontowskiej serii „Kanon komiksu”. Inicjatywa wydawnicza świetna, ale z perspektywy dzisiejszego czytelnika z pewnością nie każde z kanonicznych dzieł wywołuje ciarki na plecach. Komiks Franka Millera czytany w 2014 roku również nie poraża.
Ta jedna z najsłynniejszych historii o Batmanie rozbłysła na rynku komiksowym głównie dlatego, że swego czasu w wyjątkowy sposób przedstawiała świat superbohaterów. Oto bowiem superbohaterowie nie są święci, mają swoje mroczne strony i grzechy, nie zawsze zwyciężają, są pełni wątpliwości, starzeją się, boją, mają problemy. Świat przedstawiony również nie jest przezroczysty – w jego skład zaczynają wchodzić interteksty, nikomu nie żyje się w nim łatwo, rządzi polityka, a rządzącym niekoniecznie chodzi o dobro społeczeństwa. W dwóch najważniejszych dziełach dokonujących redefinicji komiksów o superbohaterach: książce Franka Millera i słynnych „Strażnikach” Alana Moore’a i Dave’a Gibbonsa dodatkowo w świecie przedstawionym odbija się jak w lustrze zimnowojenna paranoja.
Koncepcji, jej znaczenia i potencjału, który miała nie trzeba chyba dłużej wyjaśniać. Zadziałało i przyniosło paru utalentowanym twórcom niemałą sławę, ale dziś zamysł ten wydaje się oczywisty dla każdej hollywoodzkiej superprodukcji o obdarzonych ponadnaturalnymi siłami i ambicjami herosach. I choć na przykład wspomnianych „Strażników” nadal czyta się świetnie, to „Powrót Mrocznego Rycerza”, przy całym jego znaczeniu, nie broni się dziś aż tak dobrze.
Wpływ na to ma moim zdaniem zwłaszcza jedna cecha komiksu. Owszem, historia przedstawiona przez Millera jest prawdziwie epicka i ze strony na stronę galopuje coraz bardziej szaleńczo. Co więcej, zdarza się w niej nawet kilka kadrów skłaniających do pogłębionej i brzydko mówiąc „literackiej” refleksji. Nie gra tu tylko jedna rzecz – komiks, celowo bądź nie, nadal zbudowany jest z elementów szmirowatych, charakterystycznych dla zeszytowych amerykańskich wydawnictw. Chwilami razi naiwnością i sztucznością, stosuje niczym nieuzasadnione skróty, nie lśni interesującymi pomysłami scenariuszowymi, bywa bezsensownie przegadany. Frank Miller ani nie wyzbył się tej charakterystycznej konwencji, ani nie zagrał nią w najciekawszy sposób. Posługuje się nią oczywiście bardzo sprawnie jak na komiksowego rzemieślnika w 1986 roku (ówczesny amerykański komiks nie wywodzący się z undergroundu posiadał bardzo wyraźny rzemieślniczy sznyt), ale nie wydaje się jeszcze w pełni samoświadomym i wyzwolonym z gatunkowej pułapki artystą.
Dziś anachroniczność „Powrotu Mrocznego Rycerza” trochę razi, a w pełni zasłużony epitet „kanoniczny” pokazuje również swoją negatywną stronę. Komiks nie wydaje się nawet najlepszą rzeczą powstałą na biurku Franka Millera – mamy przecież serię „Sin City”. Krótko mówiąc: chcesz poznawać historię wybijania się medium komiksowego na powierzchnię tak zwanej „poważnej” i największej sztuki – czytaj to. Chcesz spędzić czas z dziełem nadal znakomitym – łatwo znajdziesz niemało lepszych pozycji.