31 lipca 2014

Reportaż z gatunku realizmu magicznego

Czytając najnowszą książkę Witolda Szabłowskiego „Tańczące niedźwiedzie”, można dojść do wniosku, że komunizm to nie tylko ustrój, lecz przede wszystkim zakaźna choroba. Choroba, która nie opuszcza swojego nosiciela aż do śmierci.

 

Motywem przewodnim książki jest nielegalny obecnie w Europie proceder, jakim trudnili się głównie Cyganie – występy z niedźwiedziem. Niedźwiednicy brali na „wychowanie” młode, kilkumiesięczne zwierzęta, tresując je, by przyuczyć do wykonywania uciesznych sztuczek ku uciesze gawiedzi. Przez lata był to w bułgarskich kurortach i miasteczkach widok tak powszechny, że nikt nie zawracał sobie głowy zastanawianiem się nad faktycznym statusem niedźwiedzi w tym duecie. A było nad czym się zastanawiać – wieloletnia niewola nieuchronnie wypaczała zarówno charakter, jak i zdrowie tych dumnych zwierząt. Szczególnym symbolem zniewolenia była holka – metalowe kółko wbite w niezwykle wrażliwy nos niedźwiedzia, dzięki któremu niedźwiednik był w stanie kontrolować zwierzę. Niedźwiednicy wbijali je własnoręcznie.

 

Ostatnie w Europie tańczące niedźwiedzie zostały odebrane właścicielom w 2007 roku przez specjalnie w tym celu założoną fundację. Wszystkie trafiły do Parku Tańczących Niedźwiedzi, w którym stworzono im warunki łudząco podobne do naturalnych. I tu właśnie zaczęły się schody. Bo nie dosyć, że wolność nieco naciągana (choć gdyby wypuścić miśki na prawdziwą wolność, prawdopodobnie nie przeżyłyby nawet roku), to jeszcze, ku utrapieniu całej fundacji, niedźwiedzie wciąż… tańczą pod wpływem różnych bodźców, wspomnień, skojarzeń, choć już nie muszą. Wydaje się, że to właśnie była metafora, na którą Szabłowski cały czas czekał. W swojej książce ekstrapoluje ją na opisywane państwa: Kubę, Ukrainę, Polskę, Grecję, Albanię, Estonię i inne, mniej lub bardziej postsocjalistyczne kraje.

 

To dziwna książka, niejednoznaczna. Kojarzy się z realizmem magicznym w wydaniu non-fiction. Dopiero w pewnym momencie lektury człowiek uświadamia sobie, że czyta precyzyjnie skonstruowaną baśń o transformacji ustrojowej i efekcie, jaki wywołała u zwykłych ludzi, którym zwrócono „wolność”. Nagle okazuje się, że mimo iż czas już upłynął, nadal trochę tańczymy do tej samej starej melodii. I nieważne, czy chodzi o niechęć estońsko-rosyjską, czy o wioskę hobbitów w Polsce (sic!), wszędzie problem jest taki sam – oswojenie wolności, znalezienie własnej niszy. Nie wolno bowiem zbliżać się do granicy. W Parku Tańczących Niedźwiedzi jest nią drut pod napięciem, chroniący od zagrożeń, ale i nie pozwalający wyjść. A co jest naszą granicą?

 

Szabłowski nie udaje, że nie ma go w tych reportażach. Nie wciela się w lustro, które miałoby odbijać losy bohaterów. Bierze udział w wydarzeniach i choć nie podkreśla przesadnie własnej obecności, nie stara się jej ukrywać. Czy warto zatem czytać jego książkę? Jeśli ktoś jest reporterem Dużego Formatu, zazwyczaj oznacza to, że warto. I tak też jest w tym przypadku.