19 lutego 2013

Szkoła małego realizmu

Polski reportaż w okresie PRL-u kwitł, gdyż mówił językiem ezopowym. Konieczność lawirowania między tym, co można a czego nie powinno się mówić, precyzyjne zasłanianie detalami prawdy najlepiej uczą warsztatu i reporterskiego wyczucia. Wyrobieni czytelnicy nie mieli problemów z odczytywaniem drugiego dna świetnych reportaży Małgorzaty Szejnert. Warto do tych tekstów powrócić po latach.

 

Po znakomitym „Domu żółwia” opuszczamy egzotyczny Zanzibar. Najnowszy zbiór reportaży Szejnert, „My, właściciele Teksasu”, przenosi nas do polskiej rzeczywistości z lat 70. i 80. To zebrane w jeden tom teksty, pochodzące z tomów „Ulica z latarnią” i „I niespokojnie, tu i tam”, a także rzeczy pisane dla Ekspresu Reporterów. Gdy odkrywa się je po latach, okazuje się że w Polsce też bywa całkiem egzotycznie. I to nie tylko z perspektywy tych, którzy PRL pamiętają niemal wyłącznie z filmów Barei.

 

Trochę Barei też tu, oczywiście, jest. Ale może to moja osobista skaza, pokoleniowy ryt. Nie umiemy odnieść się do rzeczywistości Polski Ludowej przez pryzmat własnych doświadczeń, odruchowo więc filtrujemy ją przez pryzmat absurdu lub martyrologii. W końcu bohaterowie reportaży Szejnert to zwykli ludzie – nauczycielka, hodowca kwiatów (czy raczej badylarz), niewidoma matka trójki dzieci, robotnik w fabryce Ursusa. A jednak od razu zastanawiam się „co ona chciała przez to powiedzieć? kim oni naprawdę są?”. I te pytania, te podejrzenia są całkiem uzasadnione. Szejnert skupia się na detalu, w którym – jak w soczewce – widać problemy całego społeczeństwa. Nie można napisać o brakach w zaopatrzeniu sklepów spożywczych, ale reportaż o ciężkiej pracy załogi supermarketu (pierwszy samoobsługowy w Warszawie!) to przecież słuszny ideologicznie kierunek. Wystarczy jednak jedno zdanie – „gdzieś w stolicy muszą być sklepy, w których mięso i wędliny są stale. Wytypowano więc sklepy ciągłego zaopatrzenia…” – by zdać sobie sprawę z tego, że ówcześnie w Warszawie funkcjonowało pięć sklepów, w których (przynajmniej teoretycznie) zawsze można było kupić coś do jedzenia. W całej Warszawie! Zdecydowanie największe wrażenie zrobił na mnie jednak reportaż „Jeśli się odnajdziemy, to cudownie” z 1979 roku. Małgorzata Szejnert przez dwa tygodnie towarzyszy grupie dorosłych, którzy pragną adoptować dziecko. Zarówno potencjalni rodzice, jak i dzieci spotykają się na turnusie w ośrodku wypoczynkowym i wchodzą w relacje, którymi steruje – rozwijając je lub hamując – wyspecjalizowany personel. Ten pokaz beznamiętnych sztuczek socjotechnicznych, przeprowadzanych na żywym organizmie, robi ogromne wrażenie, choć może nie ze względu na kwestie ustrojowe, a raczej dlatego, że pokazuje, jak szybko przemijają pewne koncepcje socjologiczne.

 

„My, właściciele Teksasu” to kolejna świetna książka z cyklu podróży sentymentalnych do PRL-u. Nie znaczy to, że wszystko, co opisane w tej książce, jest pieśnią przeszłości. Wystarczy przeczytać poświęcony Krakowowi reportaż z 1978 roku i zastanowić się, które z poruszanych w nim problemów, pozostały do dziś nierozwiązane.