Recenzja
Zrzęda w Japonii
O Japonii napisano już grube tomy we wszystkich językach świata. Chyba żaden kraj nie dorobił się tylu szczerze oddanych wyznawców, zresztą niebezpodstawnie – jest fascynująco odmienny od tego, czego na co dzień widuje i doświadcza przeciętny Amerykanin czy Europejczyk.
Jednak w pewnym momencie, wśród laudacji i zachwytów, nawet największy pasjonat musi złapać się na myśli, że „tak naprawdę cała ta Japonia jest czystym wymysłem. Nie ma takiego kraju ani takich ludzi”. I w tym momencie wkracza Anna Ikeda.
„Życie jak w Tochigi: Na japońskiej prowincji” na pierwszy rzut oka różni się od typowej książki o Japonii – nie ma w niej nic o Tokio. Tymczasem to właśnie stolica, w całym jej majestacie i grozie, jest obiektem uwielbienia otaku z całego świata. Gdy zapuścimy się do prowincjonalnej, rolniczej prefektury w regionie Kanto może się okazać, że życie tam nie różni się zasadniczo od życia w naszej części globu. Oczywiście, wszystko zanurzone jest w sosie regionalnych smaczków: braku centralnego ogrzewania w domach, okazjonalnych trzęsieniach ziemi, konieczności oczyszczenia trzech worków ryżu, które są ekwiwalentem nauczycielskiej pensji. Ludzie też wydają się całkiem zwyczajni. Może tylko kwestia „co inni powiedzą” jest rozwinięta do niemalże patologicznych rozmiarów. I nie ma ani jednego cospalyera.
Książka Ikedy ujęła mnie tym, że zamiast próby szeroko zakrojonego studium antropologicznego, obcujemy tutaj z mikrohistorią, związaną z rejonem, w którym mieszka, czyli Nikko w prefekturze Tochigi. A, jak się okazuje, region to bardzo ciekawy i całkiem bogaty w historyczne (i nie tylko) obiekty. Znajdzie się nawet kilka polskich akcentów. Autorka, co prawda, lubi sobie pomarudzić, ale jest to w pewnym sensie nowa jakość: zamiast zachwycać się sakurą, skrytykujmy zamiłowanie Japończyków do niezdrowej pozycji klęczącej. Konstruktywna krytyka bywa lepsza niż bezkrytyczne zamiłowanie.