Wiele lat temu, kiedy jeszcze byłem studentem polonistyki, zostałem poproszony o udzielenie korepetycji przed maturą z polskiego. Sprawa była szczególna, gdyż mój uczeń nagle, kilka miesięcy wcześniej, stracił wzrok. Całkowicie i nieodwracalnie. Postanowił się jednak nie poddawać i skończyć szkołę. Przychodziłem do niego raz w tygodniu i rozmawialiśmy o literaturze.
W średniowieczu sprawa była prosta. Jeśli ktoś coś pisał, malował lub komponował, to nie przychodziło mu do głowy, żeby się pod swoim dziełem podpisywać. Nie autor był ważny, lecz odbiorca, a odbiorcą był Bóg. Stąd zamiast podpisu funkcjonowała czasami - spopularyzowana przez jezuitów - fraza „Ad maiorem Dei gloriam”, czyli ku większej chwale Bożej.
Zacznę od osobistego wyznania: nie przepadam za modnymi zapożyczeniami z angielskiego. Są dowodem na twórcze lenistwo i skrzeczą korporacyjnym plastikiem. Czasami wymyślanie polskich określeń kończy się porażką, jak na przykład mlask (i dwumlask) zamiast klików i (dwuklików), nie wspominając o międzymordziu zamiast interfejsu. Czasami rzeczywiście brakuje rodzimego określenia (jak w przypadku franczyzy), ale w większości przypadków angielskie słowo brzmi rzekomo bardziej elegancko niż banalny polski odpowiednik.
Nie ma czegoś takiego, jak historia. To znaczy: historia - kropka, historia - w ogóle. Są tylko historie poszczególne: historie wojen i powstań, historie dyplomacji, historie grup etnicznych, historie idei. Albo historie pojedynczych przedmiotów czy zjawisk. Tylko takie historie można śledzić. I opowiadać.
Problem z książkami należącymi do kanonu literatury polega na tym, że nikt - poza Michałem Komarem - ich nie czyta. Kanon i klasyka - to słowa przeklęte, zmieniające migotliwy fenomen tekstu literackiego w eksponat, przyszpilony w gablotce wiszącej w jakimś szkolnym korytarzu.