Czasami by stworzyć dzieło, wystarczy pusta kartka papieru. Taką właśnie kartkę pośród szkolnych papierzysk w 1930 roku znalazł John Ronald Reuel Tolkien. Dobiegający czterdziestki profesor literatury nie tylko kartkę znalazł, ale i zapisał na niej pamiętne zdanie: „W pewnej norze ziemnej mieszkał sobie pewien hobbit”.
Zawsze ich myliłem. Bahdaj i ten drugi. Nizurski i ten od „Podróży za jeden uśmiech”. Nie wiem czemu dwaj najpopularniejsi pisarze młodzieżowi czasów PRL-u stanowili dla mnie jedność. A w zasadzie wiem, ale trzeba było śmierci Edmunda Niziurskiego, bym to sobie uświadomił.
Dlaczego plastikowe figurki Wisznu i Śiwy, cały panteon wedyjski, Budda w drewnie czy też maoryskie rzeźby w nefrycie budzą w co poniektórych zachwyt, a Karol Wojtyła z aureolą na olejnym obrazie jest powodem do drwiny?
Do czego za 200 lat dokopią się fotograficzni badacze naszej przeszłości?
Do adaptacji arcydzieł literatury mam stosunek nieufny. Pachną albo cenzurą, albo szkolnym brykiem, albo uproszczeniem - żeby łatwiej było coś przełknąć, żeby szybciej można było zająć się czymś innym. Przypomina mi się żart rysunkowy z „New Yorkera” - jedna pani poleca drugiej książkę w księgarni mówiąc: „To fajna książka. Nie zmarnowała mi zbyt wiele czasu”.