Recenzja
Klisze z filmów o Oświęcimiu
Wojciech Albiński być może nawet nie udźwignął piórem ciężaru ryzykownego pomysłu, na którym opierają się “Oświęcimki”. Nie zmienia to jednak faktu, że sam pomysł wart był druku, a lektura prowokuje.
Jaki to ryzykowny pomysł? “Oświęcimki” to seria krótkich próz, w których autor stara się uchwycić zanurzone w powszedniości, co rusz to inne doświadczenia chwili. Łączy te momenty fakt, że wszystkie w jakiś sposób kojarzą się narratorowi z Zagładą. Kojarzą się oczywiście bardzo nadużywając wielkiej narracji o Shoah, wystawiając ją bez skrupułów na śmieszność, banalizację, niewspółmierność. Przykładowo: narrator robi zakupy w Ikei i wyobraża sobie, że analogicznie irracjonalnie przesuwający się tłum może się pomylić z tłumem przechodzącym z ramp do obozu w Oświęcimiu. Albo opisuje małą córeczkę, która instynktownie wydziera mu z ust kawałek loda, który uprzednio jej zabrał. Ogólnie – najczęściej widzi cielesność, instynkty i bankructwo wymyślonych wartości.
Żeby próbować ocenić, trzeba by najpierw zadać sobie pytanie: o czym właściwie opowiada ta proza? Moim zdaniem – pytanie, na które nie sposób jednoznacznie odpowiedzieć. Czy “Oświęcimki” są o współczesności, w której wszyscy podszyci jesteśmy niebezpiecznie uniwersalną metaforą Auschwitz i ta metafora jest doskonale operatywna w ukazywaniu beznamiętnego bezsensu życia w epoce późnego kapitalizmu? A może o tym, że “figura” obozów koncentracyjnych jest głupio nadużywana? Co wszystkie, czy popkulturowe, czy wzięte z fachowej literatury, czy może nawet znane z doświadczenia przodków, klisze o obozach koncentracyjnych współcześnie znaczą? I czy Albiński przyczynia się do reprodukcji tych klisz, czy krytycznie opisuje stan rzeczy?
Sądzę, że autor wcale sam nie musi tego wiedzieć i nawet jeśli się w tym gubi, to pomysł w pewien sposób go do tego uprawnia. Bo sam ten pomysł stawia pytania i nie podsuwa na nie łatwych odpowiedzi. Chwilami chce się narratorowi powiedzieć: “skończ już”, bo jego ględzenie zwyczajnie drażni, chwilami jednak można się z tym jego zagubieniem w pewnym stopniu identyfikować. Niezależnie od tego, czy narrator zdaje się akurat poszukiwać wytęsknionego afektu, szukać ukojenia, krytykować, czy żalić się. Nawet najmniej literacko interesujące problemy narratora są jednak stawiane w kontekście Zagłady – i w tym miejscu zaczyna się czytelnicza zagwozdka.
Przyznam się, że nie wiem czy Wojciech Albiński bywa drażniący, bo taki sobie wymyślił pomysł na drażniącego, jęczącego narratora, czy to raczej niechcący. Taki narrator, który zdaje się nieco z nudów nadinterpretowywać powszedniość, która mu się przydarza, swój brak miłości, swoje wewnętrzne męki – nie budzi w moim mniemaniu dłuższego zainteresowania czytelnika, bo nie ma zbyt wiele ciekawego do powiedzenia i niepotrzebnie się egzaltuje, nawet jeśli zdarza mu się opowiedzieć coś przejmującego. A zdarza się, bo obok fragmentów słabszych i mdławych, zdarzają się tu rzeczywiście zapadające w pamięć: mnie przejął chociażby ten z pracą w Kanadzie i znęcaniem się nad kurami, szkoda, że zakończony pretensjonalną puentą.
W moim mniemaniu “Oświęcimki” to taka właśnie przeplatanka tego, co przejmujące i tego, co zupełnie banalne. I nie zawsze wiadomo czy Albiński obnaża banał czy tylko bywa banalny. Czasami zdaje mi się, że autor zupełnie nie dorasta do tematu, a zaraz potem, że właśnie “poświęca” postać narratora, by celowo ukazać czytelnikowi piekło współczesnej głupoty, w którym wszyscy uczestniczymy i on też uczestniczy. Dlatego zupełnie nie mogę powiedzieć, że książka Albińskiego mi się podobała, bo i zupełnie nie jestem jej pewien, ale też nie mam zamiaru ukrywać, że matryca przesuwających się po napisanej przez niego współczesności klisz obozów koncentracyjnych sama z siebie zagrała na tyle interesująco, że nadal nie wiem, jak tę książkę właściwie uchwycić (i jest to dla mnie oczywista zaleta). Może to słaba proza z dobrym, ale przerastającym autora pomysłem, może proza przewrotna, ale trochę idąca na łatwiznę, a może wręcz mądry projekt artystyczny, za sprawą którego Wojciech Albiński próbuje robić coś pokrewnego Darkowi Foksowi i, co godne szacunku, zupełnie się przy tym nie ubezpiecza? Nie zaryzykuję odpowiedzi, ale jedno autorowi przyznam: dobre pytanie!