Recenzja
Najlepszy Schulz, poza samym Schulzem
Z niemożliwego zadania adaptacji twórczości Schulza Woynarowski wywiązał się naprawdę dobrze. “Martwy sezon” to w mniejszym stopniu spotkanie z zeszłorocznym laureatem Paszportu “Polityki”, a w większym z samplowanym w albumie geniuszem z Drohobycza. Woynarowski spotkanie moderuje.
Nie ma sensu się gniewać na to kto w albumie rządzi, bo nic się nie zmienia – Bruno Schulz pozostaje jednym z największych. Fenomenalnym pisarzem, który potrafi odesłać do esencji za pomocą jednego zdania. Takich zdań mamy tutaj niemało, pośród stu jeden, z których metodą samplingu Jakub Woynarowski składa własną, widmową opowieść o wiecznej procesualności – o stwarzaniu, wschodzeniu, niszczeniu, zarastaniu i dookolnej wędrówce materii, zarówno w skali kosmosu, blokowisk, jak i mikroświata owadów.
Przy próbie krytycznej lektury można nie oprzeć się pokusie i pomyśleć, że Woynarowski po prostu nie dał rady Schulzowi, że niknie przy nim i nie przystaje. Bo czyta się tutaj faktycznie niepowtarzalne zdania autora “Sanatorium pod klepsydrą”, a o reszcie zapomina. Tylko że jest to myślenie trochę zbyt łatwe. Patrząc na album z drugiej strony – czy idea kolażu z tekstów, które całkowicie przysłaniają macluhanowskie medium-komunikat nie wydaje się odważna i nęcąca? A być może nawet odkrywcza?
Innymi słowy, mam wrażenie, że Woynarowski doskonale wiedział co robi – coś jak “remiksowanie” Chopina – i z całą świadomością postanowił podjąć ryzyko, które się opłaciło. Artysta jak gdyby oddał pole gry, by doprowadzić do konstruktywnej przegranej. To Schulz wygrał, ale Woynarowski podłączył się do niego, niezauważalnie proponując swoją interpretację. Co z tego, że wszystko, o czym chce mówić Woynarowski było już w samych opowiadaniach twórcy z Drohobycza, a on tylko proponuje (nawet nie nowatorskie) odczytanie tej twórczości, skoro czytelnik spotyka się z tekstem po autorsku zintensyfikowanym, w którym Schulz zostaje mu podany na talerzu, wraz z tym, co ma w sobie najlepszego? Przepisywanie Schulza w inny sposób mogłoby po prostu nie mieć sensu.
Woynarowski jest artystą wizualnym, a album udaje komiks (jest komiksem?) – skupmy się więc na stronie graficznej. W trzech barwach – czerni, bieli i kolorze intensywnie zachodzącego słońca – Woynarowski maluje całostronicowe grafiki, korespondujące dość luźno z fragmentami prozy Schulza. Stałym motywem jest zmiana skali, pokazywanie materii na zmianę – w mikroskopowym zbliżeniu, ludzkiej perspektywie, kosmicznym oddaleniu. Na środku opuszczonego pokoju wyrasta drzewo, spomiędzy kafelków wygląda mech, a książkę zamyka fraktalna struktura symbolicznego płatka śniegu.
Już podkreślałem, że schulzowska fraza odwraca uwagę od wszystkich innych elementów książki, ale trzeba przyznać – strona graficzna udała się Woynarowskiemu bardzo. A co najważniejsze, korzystanie z prostych w gruncie rzeczy obrazów pozwoliło uniknąć nieprzystających i naiwnych, “groteskowych” ilustracji jakimi można by próbować Schulza pokryć. Staranny minimalizm Woynarowskiego pasuje do niego dużo bardziej. Istotna dla warstwy graficznej jest także statyczność całostronicowych kadrów, która kojarzy mi się nieco z ilustracyjnymi pracami Krzysztofa Ostrowskiego i z komiksami Macieja Sieńczyka. Opowiadanie o niczym innym jak o ciągłym procesie, a więc ruchu, za pomocą tak statycznych obrazów jest dojrzałym pomysłem, który dodatkowo jeszcze raz sugeruje ogrom zjawiska czasu, monumentalność wędrówek materii. I o to u Schulza, a przynajmniej Schulza w interpretacji Woynarowskiego, chodzi.
Schulz – geniusz, powtarzam w tej recenzji jak mantrę. Natomiast ta pozornie skromna, cicha, ale nowoczesna i mądra propozycja Woynarowskiego jest może najlepszą adaptacją prozy drohobyckiego autora, bo te zwykle się nie udają. Opinia brzmi ryzykownie? Być może, ale jeśli tak, to warto się zastanowić w jak dużym stopniu klasyczne interpretacje Wojciecha Jerzego Hasa czy braci Quay spłycały prozę autora “Sklepów cynamonowych”, która stawała się wówczas raczej pretekstem do autorskich dzieł wspomnianych, niewątpliwie niecodziennie charakterystycznych twórców. U Woynarowskiego prawdziwy Schulz nie ginie, a jeżeli ginie Woynarowski to mam wrażenie, że inteligentnie i świadomie. Z korzyścią dla materii.