Recenzja
Nie chcę się chwalić, ale…
Autobiografia Lwa-Starowicza nie jest książką nieudaną. Jej bohater ma do powiedzenia całkiem sporo, przynajmniej o tym, na czym zna się najlepiej. Problem leży gdzie indziej: to książka irytująca. Dlaczego? Ano dlatego, że oparta jest na klasycznym chwycie pod tytułem „nie chcę, ale muszę”, czy raczej „nie chcę się chwalić, ale…”.
Że Lew-Starowicz jest postacią wybitną, nikogo przekonywać specjalnie nie trzeba. A jeśli nie wybitną, to co najmniej znaczącą. Gdybyśmy spytali Polaków, z czym kojarzy im się seks, dostalibyśmy tygodnikowy tekst „seks po polsku”, czyli coś, z czego kompletnie nic nie wynika. Gdybyśmy jednak spytali ich, z kim kojarzy im się seksuolog, odpowiedź mogłaby być tylko jedna – z Lwem-Starowiczem. Możliwe, że ktoś wspomniałby o Michalinie Wisłockiej, może pojawiłyby się nazwiska postaci, o których z szacunkiem „pan od seksu” opowiada. Ale to właśnie Lew-Starowicz uczy nas choćby tego, że nie powinniśmy mieć w życiu intymnym kompleksów wobec Zachodu. I że to Polska była od zawsze w seksuologicznej awangardzie.
Szkoda więc, że ta skądinąd ciekawa książka – najciekawsze bodaj są relacje jej bohatera z Kościołem, przebiegające od ministranckiej alby, przez wyrzucenie z WAM-u, bliskie relacje z kardynałem Wyszyńskim i niezbyt przyjemne spotkanie z Karolem Wojtyłą, aż po oskarżenia o antyklerykalizm – jest w przeważającej mierze hymnem na cześć własnego sukcesu. Grzech tej książki jest zresztą grzechem wielu autobiografii i biografii. Rozumiem Lwa-Starowicza i jego zadowolenie z siebie. A nawet więcej: nie dziwię mu się – nie można mu przecież odmówić osiągnięć ani prawa do dumy z ich powodu. Trudniej mi natomiast zrozumieć, że nikt w tekst nie ingerował. Lektura czyjegoś życiorysu – zwłaszcza tak barwnego jak w tym przypadku – może być i ciekawa, i pouczająca. Z „Pana od seksu” niewątpliwie można się wiele dowiedzieć, a i sensacyjek brak. Tylko bohater trochę zbyt kryształowy.